
Przypomina mi się niedawna sytuacja w przedszkolu, kiedy do czekającego na swoje dziecko ojca, podeszła przedszkolanka i poprosiła o rozmowę. Odeszli w nieco ustronne miejsce, tuż obok szatni mojego syna. Donośny kobiecy głos wypełnił całe pomieszczenie i siłą rzeczy, stałam się świadkiem całej rozmowy.
Rzecz dotyczyła niewłaściwego zdaniem kobiety, zachowania chłopca, który nie chciał współpracować z grupą, odmawiał wykonywania prac plastycznych, unikał kontaktu z rówieśnikami, krzyczał i za wszelką cenę próbował uciec z sali. Zachowanie dziecka wzbudziło więc spory niepokój, a także dezorganizowało pracę wychowawcy. Przedszkolanka wyraziła swoje obawy, co do przyszłości chłopca w szkole. Poprosiła o zgłoszenie się z dzieckiem do poradni psychologicznej w celu uzyskania pomocy.
Reakcja ojca był natychmiastowa. Rozpoczął nerwową dyskusję, odpierając wszystkie zarzuty. Zapewniał, że syn zachowuje się w domu zupełnie normalnie, że chętnie bawi się z dziećmi sąsiadów, że nie jest konfliktowy, a już na pewno nie dezorganizuje pracy innym. Przyznał, że on sam także stwarzał problemy wychowawcze, ale nikt go do poradni nie wysyłał. Syn może jest energiczny i nieco uparty, ale to jeszcze nie powód, żeby doszukiwać się głębszych problemów. Prawda?
Kobieta, mocno spokojnym głosem, jakby przyzwyczajona do podobnych scenariuszy, argumentowała, że zachowanie chłopca budzi uzasadniony niepokój i nie powinno być ignorowane. Dom to dom, a przedszkole pełne rówieśników i nowych reguł, to zupełnie inna rzeczywistość. W takich warunkach odmienność widać najlepiej.
Ojciec wyraźnie poirytowany, pragnąc jak najszybciej zakończyć rozmowę, stwierdził, że syn w domu zachowuje się zwyczajnie, ale powie o wszystkim żonie, bo on po całych dniach pracuje i nie ma czasu na chodzenie po jakiś poradniach. Jak żona będzie chciał, to niech sama jeździ do psychologa — stwierdził. — On problemów dziecku na siłę szukać nie będzie.
To jeden z wielu przykładów na to, jak bardzo boimy się słuchać prawdy o własnych dzieciach. Jest w naszych głowach jakaś wewnętrzna blokada, jakiś guzik alarmowy, który włącza się, gdy słyszymy słowo poradnia, psycholog, psychiatra. Boimy się jak ognia ewentualnej diagnozy, potwierdzenia, że coś jest nie tak, że dziecko ma jakiś problem. Nie dopuszczamy do siebie myśli, o tym, że nasz syn lub córka będzie potrzebować pomocy specjalisty od “głowy”. Panikujemy, bojąc się, że coś może być jednak na rzeczy, że niepokój przedszkolanki jest uzasadniony.
Zabrać dziecko do poradni? — myślimy. — Moje dziecko? Już samo słowo poradnia wzbudza negatywne skojarzenia. Sugeruje, że tu trafiają dzieci z problemami, nienormalne, chore, niedostosowane, zaburzone, inne, gorsze. Nasz syn przecież taki być nie może.
Rozmowa w przedszkolu pokazała też smutną prawdę, o często powierzchownym zaangażowaniu ojca.
Scenariusz jest zawsze ten sam.
Wiecznie zapracowany, nieobecny ojciec, zna swoje dziecko najlepiej. Wie, że nie ma żadnych problemów, że jest jak dzieci sąsiadów — rozbrykane, hałaśliwe, krnąbrne. Cóż w tym nienormalnego? Dla potwierdzenia całkowitej normalności swojego syna, taki ojciec zabiera go w sobotę na ryby. Spędza z nim kilka godzin, rozmawia po męsku, daje lekcję pokory. Na koniec klepie po ramieniu i z niekrytą satysfakcją oznajmia żonie, że chłopak jest całkiem normalny, a przedszkolanka wyraźnie upadła na głowę.
Sprawa zostaje zamknięta.
Ojciec zrobił swoje. Teraz może skupić się na rzeczach ważniejszych. Robota czeka.
Nazajutrz wychodząc do pracy, ojciec upomnie jeszcze syna o dobre sprawowanie i grożąc mu palcem, zamknie za sobą drzwi.
Życie potoczy się dalej.
To sytuacja występująca w wielu rodzinach. Ojciec niezaangażowany problemu nie widzi, ponieważ najczęściej nie łączy go bliska więź z dzieckiem. Nie zna go na tyle, aby wychwycić nieprawidłowości. Nie przyjmuje zarzutów przedszkolanki, bo patrzy w pewien sposób pobieżnie i przelotem, dostrzegając zdrowe (bo przecież chodzące i mówiące) dziecko. Nie uczestniczy w jego rozwoju i wychowaniu jak matka, która najczęściej widzi więcej.
Tyle, że ona przecież wiecznie przesadza, wymyśla, jest przewrażliwiona.
O tym, jak bardzo odmienne może być podejście do problemu zaburzeń u dzieci, pokazuje publikacja Anidy Szafrańskiej — „Mój syn ma autyzm” – analiza narracji ojca.
Piotr, ojciec prawie 6-letniego wówczas Krzysia, opisuje cały proces wychowania swojego syna, od urodzenia do postawienia diagnozy. Obok skrajnych emocji, o których pisze — radości z narodzin syna, niepokoju o jego rozwój, rozpaczy i złości, najbardziej uderzające jest jego głębokie zaangażowanie w wychowanie dziecka. To on dostrzega pierwsze niepokojące sygnały, konsultuje zachowanie z lekarzem, mówi o swoich obawach innym. Nie uspokajają go opinie rodziny i kolegów z pracy, że syn rozwija się prawidłowo, że w swoim własnym tempie, że u chłopców takie zachowania są normalne. Pozostaje bacznym obserwatorem, który niczego nie lekceważy i nie chce zaniedbać.
“Moim największym lękiem było, żeby niczego nie zaniedbać. Pozapisywałem się na różne fora dotyczące autyzmu i zespołu Aspergera, zacząłem czytać, szukać, żona też, zgłębiać to wszystko na temat autyzmu [...] Moją rolą jest działanie. Rolą ojca jest działanie. Szukanie, nie ustawanie w wysiłku [...] Ale też wspierać dziecko, pokazać mu drogę … pojawia się jakiś sygnał, więc my już przechodzimy do działania, bez względu na wszystko. Wolę żeby już śmiali się ze mnie, niż gdybym czegoś nie zrobił.”
Dla Piotra głośne nazwanie zaburzeń, było najważniejszym krokiem do akceptacji niepełnosprawności syna, choć nie pozbawionym trudnych emocji.
“Analizując zachowanie syna i czytając te książki dopuszczałem, że Krzyś ma autyzm. Ale każdy rodzic, nawet gdy dopuszcza takie myśli, to i tak ma nadzieję, że się myli. Nie wiem jak żona, ale ja byłem przygotowany na to, ale, nie ukrywam i tak mnie to zabolało, bo chciałem się mylić, ale niestety miałem rację. [...]Zaakceptowałem autyzm. Ja uważam, że im szybciej rodzic zaakceptuje tym lepiej. Zaakceptowałem, ale jest nam ciężko [...]”
Wyznania Piotra obejmują osobiste doświadczenia z około 6 lat. Jest to okres niezwykle ważny dla budowania więzi z dzieckiem i rozumienia ojcostwa oraz rodzicielstwa w ogóle. Badania pokazują, że im bardziej ojciec jest zaangażowany w wychowanie dziecka, tym większa jest jego świadomość na temat rozwoju i możliwych zaburzeń. Ojciec, który jest bacznym obserwatorem, podobnie jak matka — zaczyna widzieć i rozumieć więcej. Ta równowaga i współudział w rodzicielstwie jest kluczowy, choć nadal należy do rzadkości.
Historia Piotra, to wzruszający obraz ojca zaangażowanego, który kocha, działa, troszczy się i pragnie stworzyć najlepsze warunki rozwoju dla swojego dziecka.
Zachęcam do jej przeczytania. Być może stanie się prawdziwą inspiracją, źródłem siły i motywacji dla innych ojców...