Pamiętam z dzieciństwa, jak każde dziecko w dzień swoich urodzin, przynosiło do szkoły torebkę cukierków. Częstowało kolegów i nauczycieli. Każdy brał po jednym i zajadał się ze smakiem. Czekoladowe cukierki w dniu urodzin to była pewnego rodzaju szkolna tradycja. Nic innego nie wypadało przynieść.
Dziś z tej tradycji niewiele pozostało, bo dla większość rodziców zwykły cukierek, to zdecydowanie za mało.
Obserwując to, w jaki sposób rodzice obchodzą urodziny swoich dzieci, można odnieść wrażenie, że dziś bez festiwalu słodkości i hucznej imprezy w sali zabaw, udanego dnia mieć nie można. Do lamusa odchodzą rodzina, tort i głośne “sto lat” zaśpiewane przez najbliższych we własnym domu. Dziś dla większości musi być nietuzinkowa zabawa, piniata, animator, piętrowy tort zamówiony w cukierni i mnóstwo nieziemskich słodyczy, serwowanych w najlepszym lokalu w mieście.
To jak bardzo zmieniło się nasze podejście do urodzin dzieci i jak mocno zaczęliśmy afiszować takie wydarzenia, najlepiej widać w przedszkolnej rzeczywistości.
Średnio raz w miesiącu synek przynosi do domu mniejsze lub większe paczuszki. Można by rzec — podarunki — pięknie zapakowane, ozdobione kolorowymi wstążkami i brokatem. Czasem żal takie cudeńka otwierać i psuć te niezwykłe dekoracje. W środku najczęściej są kolorowe cukierki, żelki, lizaki, balony, bańki mydlane, czasem naklejki, tatuaże, pudełeczka z puzzlami, gumki do ścierania, kredki. Była też maskotka i gumowy breloczek.
To wszystko przygotowują rodzice dla swoich dzieci, a w dniu ich urodzin, przynoszą wypchane indywidualnymi pakunkami siatki i każą wręczać je kolegom w grupie.
Solenizant jak święty Mikołaj, rozdaje dzieciakom prezent, które z ich otwarciem będą musiały poczekać do powrotu do domu. Przedszkolanka nie pozwala, aby podarunki pomieszały się w grupie, albo co gorsza, poginęły gdzieś niedopilnowane. Zawiedzione maluchy posłusznie odkładają pudełka na swoje półeczki. Nie ma rady, trzeba czekać.
Solenizant wraca do domu z pustą reklamówką i opakowaniem baniek mydlanych, które tradycyjnie dostaje każde dziecko od wychowawcy.
Czy kolegom podobały się prezenty? — dopytują odbierający dziecko rodzice. — Nie wiadomo, każdy zajrzy do środka dopiero w domu.
Od długiego czasu, obserwuję reakcję swojego syna, na te wszystkie wyszukane i pieczołowicie przygotowywane podarki. Brak w nim jakiejś ogromnej ekscytacji, jest raczej dziecięca ciekawość, która szybko mija.
Na koniec pozostają rozrzucone po zjedzonych słodyczach papierki, wepchnięte do szuflady bańki mydlane, balony, breloczek i inne pierdoły, których tak naprawdę mogłoby nie być. Po kilku dniach, synek nie pamięta o tym, co tak naprawdę dostał i kto podarował mu najlepszy prezent. Nigdy nie oceniał, nie porównywał i nie krytykował dzieci za to, co przynosiły w dniu swoich urodzin.
Dla niego wciąż jeszcze (dzięki bogu) urodzinki w przedszkolu, to przede wszystkim okazja do zjedzenia czegoś słodkiego. Sądzę, że podobnie myśli większość maluchów.
Komu to wszystko jest więc potrzebne?
Nie organizuję imprez urodzinowych w lokalach. Nie przygotowuję prezentów dla kolegów z przedszkola i szkoły. Synowie tradycyjnie przynoszą słodycze, zazwyczaj są to dwa rodzaje cukierków. Urodziny obchodzimy w gronie najbliższych, gdy pogoda pozwala, robimy grilla. Jest tort, są prezenty. Świętujemy urodziny naszych chłopców radośnie, ale zupełnie normalnie.
No i cóż w tej zwyczajności jest złego?
Nie trafiają do mnie argumenty rodziców, że dziś trzeba inaczej, że dziecko będzie smutne, nieszczęśliwe, że poczuje się gorsze. Nie rozumiem tłumaczeń o wielkiej presji, że jak inni robią, to ja też muszę tak samo albo dużo lepiej od nich.
Skoro Marcinka zaprosili, to on też musi zaprosić, no bo co inni sobie o nim pomyślą? Jak mieli piniatę i tort w kształcie smoka, to Marcinek też musi koniecznie, bo nie może być gorszy. Z przedszkola kolegów trzeba zaprosić, a jak synek ma tylko dwóch, to kilka dodatkowych zaproszeń rozda się innym dzieciom, bo głupio takie małe przyjęcie organizować. Jeszcze inni rodzice pomyślą, że Marcinek nielubiany, że kolegów żadnych nie ma.
No i tak idziemy przez życie wciąż myśląc o innych i patrząc na nasze dzieci, jakby to inni na nie patrzyli. Bo przecież patrzą, prawda?
Rozmyślamy więc co zrobić, aby zabłysnąć, pokazać się z najlepszej strony, być modnym, na czasie.
A prawda jest taka, że ta cała reszta ma naszego Marcinka w nosie i nawet jak zaproszenia na odlotową imprezę nie dostanie, to jutro i tak o tym pamiętać nie będzie, zajęta własnymi sprawami.
A jeśli się mylę i spotka nas seria pytań albo narzekań, to czy w ogóle warto traktować takich ludzi poważnie, przejmować się nimi i przeżywać?
Zdecydowanie lepiej być po prostu sobą.