Godzina 7 rano. Wychodzimy do szkoły. Syn wsiada do samochodu, a ja biegnę otworzyć bramę. Kilkanaście metrów dalej, widzę stojące na naszej drodze auto. Wracam do samochodu i wyjeżdżam, choć niezbyt daleko, bo w stojącym samochodzie nikogo nie ma. Domyślam się, że jakiś rodzic zaparkował na naszej drodze i pobiegł w dół asfaltem, odprowadzić dziecko na pobliski przystanek.
Czekamy więc cierpliwie. Po chwili nadjeżdża bus, a zaraz potem jakiś mężczyzna idzie w stronę zaparkowanego samochodu.
Patrzy na nas bez słowa i wsiada do samochodu. Odjeżdża. Tak jakby był u siebie.
Syn pyta, czy go znam? Nie znam i nie bardzo mam ochotę, ani czas na dociekanie.
Ruszamy do szkoły.
Kilka dni później sytuacja się powtarza. Pusty samochód znów stoi na naszej drodze i blokuje nam wyjazd.
Czekamy.
Podjeżdża bus, a po chwili ten sam mężczyzna wraca do auta. Rzuca mi krótkie spojrzenie i bez słowa wsiada do środka.
Czuję się mocno zlekceważona, więc wysiadam i podchodzę do nieznajomego. Szyba zjeżdża w dół. Cisza.
Pytam, ze stoickim spokojem, czy mogę mu w czymś pomóc, ponieważ blokuje moją drogę. Mężczyzna wyraźnie zmieszany odpowiada, że nie i pyta w czym mam problem? Odpowiadam, że generalnie nie mam problemu, gdy ktoś zatrzyma się na mojej drodze, ale życzyłabym sobie, aby o to zapytał, kiedy mnie widzi, a już na pewno, żeby nie utrudniał mi wyjazdu.
Mężczyzna głośno wzdycha, jest wyraźnie poirytowany. Z jego twarzy znika zakłopotanie. Teraz wkracza wzburzenie.
Podniesionym tonem odpowiada, że nikogo o pozwolenie prosić nie będzie, że to droga gminna i ma prawo tu parkować. Zresztą, co się takiego stało, że się tu zatrzymał, korona mi z głowy spadła? — pyta z ironicznym uśmiechem.
Nie wierzę własnym uszom. Mam ochotę odpowiedzieć coś bardzo nieprzyzwoitego.
Powstrzymuję się i spokojnie tłumaczę, że jest to prywatna droga, co wyraźnie widać, że korony nie noszę, ale fajnie gdyby każdy nosił w sobie choć trochę przyzwoitości i odwagi, żeby powiedzieć przepraszam. Bo tak naprawdę to zostawiłabym go w spokoju i pozwoliła parkować na tej mojej drodze, ale kiedy jestem wyraźnie ignorowana i traktowana jak powietrze, choć jestem u siebie, to coś tu chyba jest nie w porządku. Być może on sam czuje się panem całego świata, ale na moim terenie panem nie będzie.
Mężczyzna czerwienieje ze złości. Zaczyna się cynicznie śmiać, uruchamia silnik i odjeżdżając rzuca przez ramię, że tyle tu teraz chamstwa się sprowadziło, że szkoda z takimi ludźmi gadać.
Stoję jak wryta, a z głębokiego szoku wyprowadza mnie wołanie syna, który przypomina, że spóźni się do szkoły. Wsiadam do samochodu. Maks pyta czemu ten pan się zezłościł, przecież pozwalamy ludziom, żeby zatrzymywali się na naszej drodze. Przyznaję mu rację, ale wyjaśniam, że nie wolno nikogo ignorować i utrudniać życia bez słowa wyjaśnienia. No bo naprawdę tu nie chodzi o nic innego, jak tylko o zwykłą przyzwoitość.
Nie mam w zwyczaju bronić dostępu do swojej ziemi. Nie widzę nic złego w tym, że ktoś na kilka minut zatrzyma się na mojej drodze. Ot, droga wyznaczona obżerzami, wysypana grysem. Tyle. Może gdybym wydała fortunę na modną kostkę, to w obawie przed zniszczeniem, nie byłabym tak otwarta i gościnna? Może postawiłabym znak — “zakaz wjazdu”, albo “teren prywatny”, lub “wstęp wzbroniony”? Tak jednak nie robię. Droga stoi otworem. No i z tej mojej uprzejmości korzysta we wsi wiele osób. Najczęściej zatrzymują się rodzice, którzy podwożą swoje dzieci na przystanek. Czekają też mężowie na żony wracające z pracy, albo z zakupów obładowane siatkami. Gdy pada, ruch na drodze jest największy, bo nikt nie ma serca wyrzucić dzieciaka na taką pogodę, więc czeka z nim w aucie, aż nadjedzie autobus. Późną wiosną, latem i jesienią na drodze stoją dzieci. Tak sobie upodobały to miejsce. Pod koniec września ruch jest szczególnie wzmożony, bo wzdłuż drogi, na sąsiadowej siatce dojrzewa słodkie winogrono. Dzieciaki objadają się czekając na szkolny autobus.
Tak od kilku lat.
No i ten nieznajomy mężczyzna też mógłby korzystać z tej mojej gościnności, ale nie będzie, bo zabrakło mu odwagi, aby uderzyć się w pierś i powiedzieć przepraszam. Krótkie, proste słowo, którego zabrakło zmieniłoby wszystko.
I tu pojawia się moja refleksja nad tymi wszystkimi magicznymi zwrotami, których uczymy się w dzieciństwie, a później tak rzadko używamy. “Dziękuję”, “Przepraszam”, “Proszę”. Dla wielu z nas ciężkie, żeby nie powiedzieć niemożliwe do wypowiedzenia. Tymczasem mające wielką moc.
Bo tak naprawdę każdy z nas popełnia błędy, każdy robi coś głupiego i zwyczajnie się myli. Sztuką jest znaleźć w sobie odrobinę pokory, aby powiedzieć - “kurcze, dałem ciała”, albo “głupio się zachowałem”, lub “nie miałem racji, popełniłem błąd”.
Owszem, przepraszając przyznajesz się do błędu, ale nie pokazujesz w ten sposób swojej słabości. Przeciwnie, trzeba mieć w sobie wielką siłę charakteru, aby to zrobić. Tak naprawdę tylko odważne osoby potrafią przyznać się na głos, że były w błędzie. W ten sposób zyskują znacznie więcej w oczach innych, niż gdyby trwały przy swojej nieomylności.
Kilka lat temu podczas spaceru z psami, postanowiłam skrócić sobie drogę i przejść przez zarośniętą łąkę. W pewnym momencie usłyszałam za sobą wzburzony kobiecy głos. W moją stronę biegła starsza pani, wyraźnie zdenerwowana, że chodzę jej po ziemi. Wykrzyczała w moją stronę wszystkie swoje pretensje i skargi, i z rękami założonymi na piersiach czekała, gotowa do bitki słownej. Odpowiedziałam jej życzliwym uśmiechem i przeprosinami. Tak, uderzyłam się w pierś i przyznałam do błędu. Bo skoro bez pozwolenia depczę czyjąś własność i nie podoba się to właścicielowi, to nie mogę udawać, że wszystko jest w porządku, że jestem bez winy.
Tamta sytuacja ukazała niezwykłą relację jaka zachodzi pomiędzy rozmówcami, gdy zamiast typowej przepychanki słownej, jedna ze stron otrzymuje zasłużone(choć całkowicie niespodziewane) przeprosiny i zrozumienie. W jednej chwili te wszystkie negatywne emocje i wzburzenie, pryskają jak bańka mydlana. Zastępuje je przyjazne nastawienie.
Tak było w moim przypadku. Starsza kobieta była w tak wielkim szoku, że przez kilka sekund nie potrafiła wydusić z siebie słowa. I właściwie sytuacja odwróciła się, bo to ona poczuła się w pewien sposób winna i zaczęła się tłumaczyć ze swojego zachowania i napadu na mnie.
Rozstałyśmy się w normalnej atmosferze, bez złości.
Przyznanie się do winy i głośne powiedzenie przepraszam, nie sprawiło, że poczułam się słaba. Przeciwnie, wzmocniłam tylko swoją wewnętrzną siłę i psychiczną równowagę. Do kłótni nie doszło, a więc mogłam iść dalej spokojna, nie roztrzęsiona, bez wewnętrznego rozpracowywania tej całej sytuacji oraz usilnego wybielania swojej osoby.
Uderzyłam się w pierś, przeprosiny zostały przyjęte i temat został zamknięty. Tyle.
Prawda jest taka, że przyznając się do błędu i mówiąc przepraszam, zjednujesz sobie ludzi, że twoje relacje z innymi stają się lepsze. Pokazujesz w ten sposób siłę charakteru i zyskujesz w oczach innych.
Bardzo dużo mówi się i pisze o przesadnym przepraszaniu za wszystko, za to, że oddychamy, żyjemy. Należy podkreślić, że trzeba umieć mówić przepraszam i wiedzieć kiedy to zrobić. Mam wrażenie, że przepraszamy, albo dużo częściej mówimy “sorry” za byle pierdoły, a nie wtedy, gdy to jest naprawdę konieczne. Brakuje nam też zwykłej serdeczności na co dzień. Nie mówimy do siebie proszę, przepraszam, nie podnosimy ręki, gdy ktoś przepuści nas na drodze, pozwoli włączyć się do ruchu, albo czekając cierpliwie — zaparkować. Przyjmujemy to za oczywistość, za nasze prawo i innych obowiązek. A przecież tak nie jest. Jeśli ktoś jest uprzejmy, to trzeba jego zachowanie docenić.
Warto być życzliwym i warto przyznawać się do błędów. To naprawdę nie boli, a daje mnóstwo pozytywnej energii. Słowa i gesty mają wielką moc.