Do napisania tego tekstu skłoniła mnie szczera rozmowa z bliską mi osobą. Było to raczej bardzo osobiste i przejmujące wyznanie 80-letniej kobiety, Angielki, którą znam od lat. Zarówno ona, jak i jej mąż, wiedli dość dostatnie i aktywne życie, ale z powodu choroby, nigdy nie mieli dzieci.
O tym jak piękna i beztroska może być młodość, a starość smutna i niezwykle samotna, dowiecie się z mojego wpisu. Zapraszam
Jest ciepłe wrześniowe popołudnie. Siadamy z herbatą na tarasie. W niewielkim ogródku panuje spory bałagan. Wszędzie leżą gałęzie, porozrzucane narzędzia. Irena podaje mi filiżankę z ciepłym napojem i wskazuje palcem rosnący pod płotem duży, rozłożysty krzew.
— Robert uparł się, że zrobi porządek w ogrodzie. Widzisz, jaki wszędzie bałagan. Mówiłam mu, żeby zamówił ogrodnika, ale nie chciał słuchać. Już trzeci dzień to wszystko tak leży. Kolana mu bardzo dokuczają. Ale nie chce pomocy, zresztą nic już nie chce, do lekarza też nie pójdzie. Starość, mówi. W ogóle ciężko się z nim porozumieć. Dobrze, że przyszłaś, to choć koszulę brudną zmieni.
Irena kręci z rezygnacją głową. Pomimo swoich lat, wciąż przykłada wiele uwagi do swojego wyglądu. Jej krótkie, pokręcone włosy są w nienagannym stanie. Chyba nigdy nie widziałam ją zaniedbaną. Zawsze schludnie ubrana, pachnąca perfumami, nosząca biżuterię, także w domu. Obserwuję, jak wsypuje do filiżanki cukier. Robi to z doskonałą precyzją. Czas był dla niej łaskawy. Pomimo swojego wieku, może się też cieszyć dobrym zdrowiem.
Po chwili na trasie pojawia się Robert — drobny, nieco zgarbiony starszy Pan o białych jak śnieg włosach. Uśmiecha się do mnie serdecznie, poprawiając guziki w czystej, choć mocno pomiętej koszuli. Irena wzdycha i podaje mu filiżankę z herbatą. Mężczyzna chwyta ją nieco drżącą ręką. Przez chwilę stoi, nie wiedząc, co dalej zrobić. Wreszcie odkłada filiżankę z powrotem na stół i siada na wiklinowym fotelu. Robi to z grymasem bólu na twarzy. Widać, że stawy bardzo go bolą.
— No, nadal będziesz unikał lekarza?! Już nawet herbaty sam sobie nie weźmiesz! — mówi poirytowana Irena.
— Co mi lekarz pomoże? Na starość nie ma lekarstwa — odpowiada z rozbawieniem w głosie.
— Ja koło ciebie wiecznie chodzić nie będę. Już i tak o wszystkim muszę myśleć. A jak znowu nie wstaniesz z łóżka jak ostatnio? Kto przyjdzie z pomocą, znowu sąsiad? — ciągnie dalej.
— Przestań o tym tyle mówić, przecież mamy gościa!
W głosie Roberta wyraźnie słychać podenerwowanie. Widać, że rozmowa o jego stanie zdrowia nie jest mu na rękę. Zapada niezręczna cisza. Chcąc rozładować atmosferę, pytam o nową kosiarkę do trawy. Robert próbuje się podnieść z fotela, ale nie daje rady. Nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Widzę, jak zerka ukradkiem na Irenę, w nadziei, że tego nie dostrzegła. Niestety, jej gniewny wyraz twarzy mówi wszystko.
Mężczyzna rezygnuje z dalszych prób, wzdycha ciężko i wskazując nową kosiarkę palcem, zaczyna mi opowiadać o jej zaletach. Nagle jego monolog przerywa głośny brzdęk. Na podłodze leży rozbita filiżanka z resztką niedopitej herbaty. Irena, ściskając mocno pięści, wybucha płaczem.
Młodość, o jakiej wielu mogła tylko pomarzyć
Patrzę na kilkanaście pięknie oprawionych fotografii. Stoją na komodzie, na półkach pomiędzy książkami. Na każdej z nich widzę uśmiechnięte, młode twarze i niezwykłe miejsca. Irena podchodzi bliżej. Uśmiecha się do mnie i przyłącza do oglądania. Czyni to z tak wielkim zaangażowaniem, jakby robiła to po raz pierwszy w życiu.
— To z Sydney, z Australii — wskazuje palcem na nieco zniszczoną fotografię. — Ależ to była podróż życia, niesamowita. Robert zgubił się wtedy w mieście — wtrąca z rozbawieniem. — O, a tu z przyjaciółmi w Hiszpanii. Zwiedziliśmy wtedy prawie całe południowe wybrzeże. Pięknie było. To byli wspaniali ludzie, polubiłabyś ich. Szkoda, że już nie żyją. Irena przeciera palcami zdjęcie, na którym widać czworo młodych, roześmianych ludzi na pustej plaży. Całuje fotografię i przyciska do piersi.
— Popatrz na to — mówi po chwili. — Tu ja i Robert w Nowym Jorku. Ładnie, prawda? A tu Kanada i ślub mojej najmłodszej siostry. Przyjechała cała rodzina! Helen wyglądała cudownie. Czy mówiłam ci, że jej mąż omal nie spóźnił się na swój własny ślub? — pyta podekscytowana.
Kręcę z niedowierzaniem głową, kiedy opowiada zabawną historię. Znam ją doskonale. Tak jak wszystkie inne z jej życia. Rozpoznaję też jej dużą rodzinę — wszystkie 5 sióstr, ich mężów i dzieci. Każda z nich doczekała się potomstwa, tylko nie ona.
— To zdjęcie zrobił mąż Pat, tuż po urodzeniu bliźniaczek — kontynuuje. — Ależ to było wydarzenie! Moja biedna mama na pół roku wprowadziła się do ich domu. Pat zupełnie nie dawała sobie z dziećmi rady. Zresztą, Tom też miał dwie lewe ręce. Przerażały go płacz, kupy i opieka nad dziewczynkami. Minęło dużo czasu, zanim zaczął brać je na ręce. Bał się, że je upuści. No ale teraz to są już dorosłe kobiety. Każda ma swoją rodzinę, dzieci. Pat jest babcią 5 wnucząt! Uwierzysz?!
Patrzę na kolejne fotografie. Są afrykańskie słonie, ośnieżone góry, są też plamy i błękitny ocean. Każda z nich zdradza wyjątkową historię z pięknej i beztroskiej młodości Ireny i Roberta. Młode małżeństwo miało wiele szczęścia. Robert jako jedynak odziedziczył po rodzicach spory majątek. Po ślubie zamieszkali w niewielkim domku na wsi, a po kilku latach, po śmierci rodziców sprzedali duże gospodarstwo za krocie. Pieniądze mądrze zainwestowali, zabezpieczając swoją przyszłość.
Irena nie przestaje opowiadać o kolejnej fotografii. Moją uwagę przyciąga jednak coś innego. To zdjęcie, którego wcześniej nie widziałam. Irena i Robert przy świątecznym stole, sami.
— A to? — pytam. — Nowe, prawda?
Irena bierze fotografię do ręki. Patrzy na nią przez chwilę w milczeniu.
— Robert znalazł na strychu. Uparł się, żeby tu postawić. Boże Narodzenie, niedługo po śmierci moich rodziców. Miała przyjechać moja siostra Emilia, ale dzieci im się pochorowały. Święta spędziliśmy więc sami. Przygotowałam tyle jedzenia, były też prezenty pod choinką. Nie miałam pojęcia, co z tym wszystkim zrobić. Sporo jedzenia oddałam sąsiadom, a prezenty po świętach wysłałam do Emilii pocztą. To były wyjątkowo smutne święta — mówi. — Właściwie od tego momentu wszystko się zmieniło — przyznaje po chwili ze smutkiem.
Stoimy przez moment w milczeniu. Irena nie przestaje wpatrywać się w zdjęcie, jakby chciała przywołać kolejne wspomnienia. Dobrze wiem, o czym myśli. Znam jej historię. Opowiadała ją wiele razy, ostatnio częściej niż zwykle. Czuję, że powinnam, więc pytam o samotne święta i śmierć rodziców, która najmocniej dotknęła właśnie ją.
Rodzice — łączące ogniwo, którego zabrakło
Mama zawsze potrafiła skupić całą rodzinę. Choćby nie wiem co, zawsze spotykaliśmy się razem — opowiada. — Kilka razy w roku zjeżdżali się wszyscy — 5 sióstr z mężami i dziećmi, ja z Robertem. Nikt nie mógł odmówić, bo to groziło wielką awanturą — tłumaczy z rozbawieniem. — Każda z nas wiedziała, że na święta, rocznice i urodziny, trzeba być w rodzinnym domu. Nikt nie śmiał planować inaczej. Dom pękał w szwach, ale było cudownie. No i zawsze tyle śmiechu. Kiedy odszedł ojciec, a później mama, wszystko się zmieniło. Każdy był zajęty swoimi sprawami. Nikt nie chciał wziąć na swoje barki przygotowań dla tak licznej rodziny. Święta zaczęliśmy spędzać oddzielnie, tak było prościej. To chyba normalna kolej rzeczy, że po śmierci rodziców, każdy idzie w swoją stronę i skupia się na swojej najbliższej rodzinie.
Irena milknie. Patrzyn na mnie przez chwilę, jakby czekała na moje potwierdzenie. W odpowiedzi pytam o wspólne chęci, o próby utrzymywania bliskich relacji między siostrami.
— Pewnie, że próbowałam, bo zaczęło mi to bardzo przeszkadzać — przyznaje błyskawicznie. — Zaproponowałam nawet, żebyśmy święta zrobili u nas, ale pojawiło się mnóstwo problemów. Ktoś chciał wreszcie spędzić święta za granicą, ktoś inny nie wyobrażał sobie podróżować do nas kilka godzin z małymi dziećmi. Każdego roku dochodziły jakieś nowe wymówki, które uniemożliwiały spotkania. W pewnym momencie zaczęłyśmy się od siebie po prostu oddalać. Wiesz, ja bezdzietna, a one wszystkie z dziećmi, z innymi problemami i zupełnie innym życiem. Miały swoje sprawy, sekrety. A ja byłam w pewnym sensie obca. Mnie nikt się nie zwierzał, nie żalił z problemów. Co ja mogłam wiedzieć o kolkach, dziecięcych kupach i wychowaniu? — rzuca z rozżaleniem w głosie. — Kiedyś w kłótni Pat powiedziała mi, że nie mam o niczym pojęcia, że żyję sobie wygodnie i samolubnie. A one wszystkie flaki sobie wypruwają, opiekując się dziećmi i domem. To było bardzo przykre. Pamiętam, że przepłakałam pół nocy. Najgorsze, że byłam z tym wszystkim zupełnie sama. Robert mnie nie rozumiał. Zresztą, on nigdy nie chciał założyć rodziny. Wciąż to powtarzał. Kiedy dowiedział się, że nie mogę mieć dzieci, wcale się nie przejął. Przekonał mnie, że to nie ważne, że dzięki temu możemy beztrosko podróżować po świecie, realizować marzenia i korzystać z życia. Snuł wspaniałą wizję. Uwierzyłam mu. Tak naprawdę to razem naiwnie uwierzyliśmy, że możemy być szczęśliwi do końca.
Początek końca...
Irena bardzo lubi opowiadać o swoim rodzinnym domu. Robi to z ogromny podekscytowaniem. W rozmowie wyraźnie podkreśla wielką rolę rodziców. Mówi o ojcu, który jako jedyny mężczyzna w domu pełnym kobiet, potrafił utrzymać dyscyplinę i rozwiązać wszelkie spory między siostrami. Wspomina mamę, jako ciepłą i niezwykle rodzinną osobę, która miała wyjątkowy dar zjednywania sobie ludzi. Wszyscy ją kochali. To ona powtarzała, że rodzina jest najważniejsza i że zawsze powinna trzymać się razem. I tak było przez długie lata. Nawet kiedy każda z sióstr wyszła za mąż i poszła na swoje, to święta, urodziny i rocznice, zawsze spędzało się razem, w rodzinnym domu. Mama nigdy nie pozwalała, aby było inaczej. Rodzinne spotkania stały się świętą tradycją.
— Dla mnie, a zwłaszcza Roberta, który był jedynakiem, to zawsze było wielkie wydarzenie — przyznaje. — Często narzekał, że dom pełen małych dzieci był nie do zniesienia, że od krzyków dostawał migreny, ale ja uwielbiałam nasze rodzinne spotkania. Zawsze było tyle śmiechu, czasem też kłótni, jak to między siostrami bywa. Ale byliśmy razem, wszyscy i to było wspaniałe — wspomina. — Czułam się wtedy bardzo potrzebna — mamie w kuchni, siostrom przy zabawianiu dzieci. Wiesz, to głupie, ale czułam, że naprawdę żyję — przyznaje. — To było zupełnie inne uczucie, którego nie doświadczałam nigdzie indziej. Oczywiście, cieszyły mnie nasze kolejne podróże, wyjazdy z przyjaciółmi, ale były to zupełnie inne doznania. W pewnym momencie chyba każdy człowiek potrzebuje jakiejś trwałej stabilizacji i poczucia, że jest komuś potrzebny. Nie da się wciąż iść przez życie zbyt lekkomyślnie.
Irena nazywa śmierć swoich rodziców początkiem końca jej radosnego życia.
— Nigdy nie przypuszczałam, że będąc ze sobą blisko, można nagle znaleźć się tak daleko — żali się. — Zamiast trzymać się razem, zaczęłyśmy się od siebie oddalać — wspomina ze smutkiem. — A może to raczej ja przestałam do reszty pasować…
Irena milknie. Patrzy przez chwilę w okno, jakby szukała gdzieś w oddali potwierdzenia swoich przypuszczeń. Czy to ona przestała się liczyć? Została w pewien sposób odsunięta przez siostry, zajęte swoim rodzinnym życiem?
— Przez długi czas ukrywałam fakt, że nie mogę mieć dzieci — zaczęła po chwili. — Kiedy kolejna z sióstr zachodziła w ciążę, a ja wciąż nie, to siłą rzeczy zaczęły się pytania. Najpierw przyznałam się mamie. Pamiętam, że płakała, tak jakby czuła, że moje życie będzie smutne, że w pewnym momencie zostanę zupełnie sama. Tłumaczyłam jej, że mam przecież Roberta, że jest ona, tata, że jest cała rodzina. Ale ona tylko patrzyła na mnie tym smutnym wzrokiem. Nie do końca rozumiałam dlaczego — wspomina. — Kiedy wiedzieli już wszyscy, poczułam ulgę, że nie muszę się dłużej ukrywać i odpowiadać na niewygodne pytania. Mogłam skupić się na moich sprawach, na kolejnych podróżach. Chciało mi się żyć — wspomina.
Czas...
Mijały kolejne lata. Grono przyjaciół Ireny i Roberta zaczęło się kurczyć. Każdy w pewnym momencie zaczął myśleć o rodzinie, stabilizacji.
— Pamiętam jak na trzy dni przed wyjazdem do Kenii, zadzwonił Mark, nasz dobry przyjaciel. Powiedział, że Amanda jest w ciąży i że muszą zrezygnować z naszego wspólnego wyjazdu. Byliśmy zdruzgotani. Tworzyliśmy razem taką zgraną paczką, świetnie się dogadywaliśmy. Nie było rady, polecieliśmy sami. To był nieuchronny koniec naszej przyjaźni, przynajmniej takiej, jaką wszyscy znaliśmy z młodości.
Irena przerywa swoje wyznania i proponuje herbatę. W drodze do kuchni pytam, czy nadal utrzymują kontakty z przyjaciółmi. Mieli ich przecież całkiem sporo. Odpowiada, że ich drogi w pewnym momencie zaczęły się rozchodzić.
— Kiedy decydujesz się na założenie rodziny, to zaczynasz mieć zupełnie inne priorytety i siłą rzeczy poszukujesz ludzi podobnych sobie — zdradza. — To nie było tak, że nagle przestaliśmy się przyjaźnić i spotykać. To przyszło z czasem, zupełnie naturalnie. Jako bezdzietna para, nie mogliśmy wymagać, że nasi przyjaciele, którzy mają małe dzieci, będą nadal z nami podróżować, spędzać długie wieczory przy butelce wina i snuć kolejne wspólne plany. W pewnym momencie przestaliśmy nadawać na tych samych falach. Oni zrobili ogromny, życiowy krok naprzód, a my zostaliśmy w tym samym miejscu. Bardzo się lubiliśmy, ale pewnego dnia to, co nas połączyło, czyli podróże i beztroskie życie, teraz zaczęło nas dzielić — wspomina. — Miałam świetne przyjaciółki, ale jako bezdzietna kobieta, nie potrafiłam znaleźć z nimi wspólnego języka. Nie rozumiałam, gdy opowiadały mi o nieprzespanych nocach, karmieniu piersią i depresji poporodowej. Mogłam jedynie opowiadać o problemach moich sióstr, ale to było za mało. Z upływem czasu nasze spotkania stały się w pewien sposób męczące dla nas wszystkich.
Stracone nadzieje...
Zbieram z tarasu resztki potłuczonej filiżanki. Robert niewzruszony siedzi w wiklinowym fotelu i w milczeniu patrzy na ogród. Sprawia wrażenie, jakby był nieobecny. Wybuch Ireny nie zrobił na nim najmniejszego wrażenie, być może zdążył się już do podobnych incydentów przyzwyczaić. Między małżeństwem od długiego czasu widać brak porozumienia. Ich relacje są szorstkie, a wzajemna komunikacja ograniczona do koniecznego minimum. Robert stał się zamkniętym w sobie introwertykiem, a Irena niezwykle samotną i łaknącą towarzystwa ekstrawertyczką. Wyraźnie do siebie nie pasują.
Zastanawiam się, jak to się stało, kiedy stali się sobie zupełnie obcy? Przecież łączyło ich tak wiele. Mieli wspólne zamiłowanie do podróżowania, dużą rodzinę, grono fajnych przyjaciół, pieniądze. Cieszyli się też dobrym zdrowiem, a więc mieli doskonałe podstawy do radosnego i szczęśliwego życia, a co za tym idzie spokojnej i pełnej poczucia spełnienia starości.
Co poszło nie tak? Czego potrzeba, aby wspaniała i beztroska młodość, dała łagodną i bezpieczną starość? Czy tylko zdrowia i dobrych relacji z partnerem? A może silny związek to zbyt mało, może potrzeba dodatkowego wsparcia i poczucia, że można liczyć także na innych?
Idę do kuchni. Irena pospiesznie wyciera chusteczką oczy i uśmiecha się do mnie z wdzięcznością.
— Dziękuje, że posprzątałaś. Przepraszam za to, ale coraz częściej tracę cierpliwość. Robert nie chce mnie słuchać. W ogóle ze sobą nie rozmawiamy. Są dni, że nie zamienimy ze sobą żadnego słowa. Do tego te problemy ze zdrowiem. Czasem nie daje rady wstać z łóżka, pójść do toalety. Dźwiganie go jest ponad moje siły. Przeraża mnie starość — wyjaśnia. — Samotna starość — dodaje po chwili.
Pytam o ostatnią żyjącą siostrę Ireny. Czy z upływem lat, a zwłaszcza teraz, gdy zostały same, stały się sobie bliższe? Irena przyznaje, że w pewnym stopniu tak. Zarówno ona jak i Pat, mają świadomość upływającego czasu. Rzadko się widują, dużo częściej rozmawiają przez telefon. Młodsza siostra ma dużą rodzinę, która często ją odwiedza. Jedna z córek mieszka na tej samej ulicy. Zdaniem Ireny bliscy potrafią odczarować starość.
— Naprawdę tak uważasz? — pytam po chwili. — Przecież dzieci nie gwarantują, że ktoś zatroszczy się o nas na starość. Starość bywa trudna pod kątem zdrowotnym, finansowym albo społecznym, bez względu na to, czy posiadamy rodzinę, czy nie. Sama znam osoby, których dzieci rozjechały się po świecie, a one zostały na starość zupełnie same. W życiu niczego nie możesz być pewna — wyjaśniam.
— To prawda, ale możesz mieć nadzieję i całkiem spore szanse na to, że twoje dzieci będą z tobą do końca. Ja takiej nadziei nie miałam. Kiedyś wydawało mi się, że mam wspaniałe życie i że tak pozostanie do końca. To było bardzo lekkomyślne z mojej strony sądzić, że beztroska będzie trwała wiecznie. Czas płynie, młodość szybko przemija i człowiek siłą rzeczy się zmienia. Zaczyna cenić sprawy bardziej przyziemne. Pomyśl, jak długo można szaleć i jeździć po świecie? W końcu chcesz rodzinnego życia.
— Mówisz tak, jakby twoja młodość nie miała znaczenia. Nie przegrałaś życia, masz piękne wspomnienia — tłumaczę.
— To prawda, ale same wspomnienia to zbyt mało. Ja chciałabym móc komuś o swojej młodości opowiadać, czuć się ważna i potrzebna, zwłaszcza teraz. Samotność jest naprawdę przerażająca. Jeśli sądzisz, że na starość liczy się tylko zdrowie i pieniądze, to jesteś w błędzie. Wiem coś o tym. Zresztą, każdego roku w tym kraju umierają samotni milionerzy. O ich pieniądze walczą firmy poszukujące krewnych, zanim wszystko trafi do skarbu państwa. Większość z nich nie posiadała rodzeństwa i nigdy nie miała dzieci. Ja wiem, że niczego w życiu nie możesz być pewna, ale posiadając dzieci i wychowując je, najlepiej jak potrafisz, masz bardzo duże szanse na to, że nigdy nie będziesz zupełnie sama, że będziesz miała z kim wspominać swoją młodość i czuć się potrzebna. Prawda jest taka, że żadna z moich sióstr nigdy nie narzekała na samotność. Nawet Helen, której mąż zmarł przedwcześnie. Zawsze otaczały ją dzieci, wnuki. Zawsze miała co robić — przyznaje. — A tu? Tu od lat panuje przejmująca cisza. Tak zostanie do końca.
Próbuję coś powiedzieć, ale Irena kładzie swoją dłoń na mojej ręce, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że nie znajdę lekarstwa na jej samotność, że nie muszę próbować.
— Dla wielu starość przychodzi niespodziewanie i właściwie od pierwszego dnia wszystko ci powoli odbiera — zdrowie, energię, bystrość umysłu, czasem słuch albo wzrok. Najgorsze, że odbiera też bliskich, przyjaciół. I nawet nie wiadomo kiedy i w jaki sposób, zostaje się samemu z tą straszną chorobą sierocą.
Odczarować starość...
Bardzo często wracam myślami do rozmowy z Ireną. To, co usłyszałam, dało mi wiele do myślenia. Przede wszystkim uzmysłowiło mi, że piękna i beztroska młodość nie gwarantuje dobrej starości. Paradoksalnie nie zapewniają jej też pieniądze, ani zdrowie. A więc co?
Słuchając Ireny, nie mam wątpliwości, że chodzi przede wszystkim o bliskie relacje z rodziną i przyjaciółmi. Jakość życia zależy w ogromnym stopniu od ludzi, którzy interesują się naszym życiem, a my ich. Proces starzenia nie musi być smutny i przygnębiający, pod warunkiem że mamy wokół siebie bliskie osoby.
Jaką rolę w tym wszystkim odgrywają dzieci? Jak wyglądałoby życie Ireny i Roberta, gdyby założyli rodzinę? Poszukując odpowiedzi na to pytanie, zaczynam wertować internet. Bez problemu natrafiam na bloga prowadzonego przez bezdzietną. Edyta pisze o bezdzietności z wyboru oraz o łamaniu praw prokreacyjnych Polek. W jednym ze swoich wpisów podkreśla, że dzieci nie gwarantują szczęścia i nie cementują związku. Przeciwnie, mogą wywoływać konflikty, wykańczać psychicznie i rujnować finansowo. Rodzina nie jest także lekarstwem na samotność i depresję w późniejszym wieku. Według bezdzietnej takim antidotum mają być przyjaciele, znajomi i sąsiedzi.
To bez wątpienia słuszna uwaga, ale jak pokazuje historia Ireny — nie zawsze możliwa do zrealizowania. Równoletni-przyjaciele, z których towarzystwa możemy się cieszyć także w jesieni życia, to rzadka sytuacja. Takie związki od początku trzeba mocno pielęgnować, a prawda jest taka, że przyjaźnie bardzo często kończą się, gdy jedna ze stron decyduje się na dzieci. O tym problemie czytam w komentarzach pod innym artykułem. Kilka bezdzietnych kobiet chciałoby zorganizować wspólne spotkanie. Piszą otwarcie o tym, że brakuje im znajomych, że nie czują się dobrze w towarzystwie dawnych przyjaciół, którzy założyli rodziny. Jedna z dziewczyn narzeka na wciąż te same, nudne tematy o macierzyństwie, które poruszają jej “dzieciate” koleżanki. Ileż można?! — pyta z wyrzutem. — Ja w końcu chciałabym porozmawiać o modnych ciuchach, wakacjach i imprezie w nowo otwarty klubie.
Zgadzam się z tym, że aby utrzymać bliskie relacje potrzeba nici porozumienia, wspólnych tematów do rozmów. Bezdzietna przyjaciółka w gronie rozgadanych o macierzyństwie mam, to dość niefortunne połączenie. Sama zdecydowałam się na późne macierzyństwo, kiedy większość moich przyjaciół już dawno miała dzieci. I przyznam, że w pewnym momencie zaczęliśmy się od siebie oddalać, bo większość dyskusji prędzej czy później zawsze dotyczyła rodziny. Z biegiem czasu jest łatwiej, zwłaszcza gdy dzieci dorastają i stają się samodzielne, ale takich rozdzielonych przyjaźni nie zawsze daje się ponownie zacementować.
Przeglądając internet, natrafiam na publikację, której autorka podkreśla ogromną rolę partnera w procesie starzenia. Po raz kolejny dowiaduję się, że to nie dzieci gwarantują szczęśliwą starość, ale bliskie relacje z partnerem. To druga połówka daje poczucie bezpieczeństwa, satysfakcji i spełnienia. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Problem polega jednak na tym, że starość zmienia ludzi. Wpływ mają tu nie tylko nasze wzajemne relacje, ale także czynniki od nas zupełnie niezależne, jak choroby, rutyna, depresja, itp. Trzeba pamiętać, że starość nigdy nie jest jednolita. Ludzie starzeją się w różny sposób, w zależności od stanu zdrowia i prowadzonego dotychczas stylu życia. Mogą pozostać aktywni do końca lub całkowicie się wycofać. Często też umierają przedwcześnie, pozostawiając samotnego partnera.
Co wtedy?
Niezależnie od ilości informacji na temat szczęśliwego życia bezdzietnych osób, w oczy rzuca się pewien szczegół. Te wszystkie wpisy, artykuły i komentarze łączy jedna wspólna rzecz. Ich autorami są ludzie młodzi. To osoby pełne życiowej energii, radości, mające mnóstwo planów na przyszłość i cieszące się świetnym zdrowiem. Świadomie podjęły decyzję o nieposiadaniu dzieci i teraz piszą o tym, dlaczego warto zrezygnować z założenia rodziny. Są przejmująco pewne, że bezdzietność nie wpłynie negatywnie na proces starzenia.
Czy tak będzie naprawdę? Na to pytanie każda z tych osób będzie musiała odpowiedzieć sobie sama, kiedy wejdzie w jesień życia.
Jestem daleka od oceniania życiowych decyzji innych ludzi. Jednak pozostaję bardzo ostrożna w kwestii wypowiadania się na temat rodziny w kategoriach zbędnego dodatku, który nie ma wpływu na poprawę jakości życia osób starszych. No bo kto z nas może wiedzieć, jacy będziemy na starość i z jakimi problemami przyjdzie nam się mierzyć? Jeśli nie najbliższa rodzina, to kto przyjdzie nam z pomocą? Czy zachowamy oddanych przyjaciół, będziemy mieli troskliwych sąsiadów, skłonnych do pomocy? Jednego możemy być pewni, że starzenie się to proces trudny, na który wpływ ma bardzo wiele czynników, a przede wszystkim obecność życzliwych ludzi.
Czasy się zmieniają, a tradycyjne modele społeczne ulegają odwróceniu, ale jeśli zwrócimy uwagę na wiarygodne badania naukowe, to dowiemy się, że rodzina jest dla seniora naturalnym i najlepszym środowiskiem, służącym zaspokajaniu jego wielu potrzeb. W Polsce wciąż jeszcze wygrywa tradycyjny model społeczny, bo jak pokazują badania, ponad 52% seniorów jest zaopiekowana przez swoje dzieci. W następnej kolejności (18,2%) opiekę sprawuje jeden z małżonków. Dla przykładu w Niemczech czy Wielkiej Brytanii zdecydowaną większość stanowią opiekunowie zawodowi, niespokrewnieni z osobą starszą.
Historia Ireny opowiada o starości, ale z perspektywy osoby w podeszłym wieku. Nie często można natrafić na takie wyznania. O starości zazwyczaj piszą inni, młodzi i prawie zawsze w kategorii niechcianych problemów demograficznych. Starość jest niewygodna, niechciana, kosztowna. Jest też zupełnie naturalna i prędzej czy później dotknie każdego z nas. Trzeba o niej mówić, a przede wszystkim słuchać doświadczeń innych. Starości nie uciekniesz, ale możesz się na jej przyjście przygotować, najlepiej jak potrafisz. Czy decyzja o posiadaniu, bądź nieposiadaniu potomstwa podjęta w młodości, będzie miała wpływ na naszą starość? Niczego nie możemy być pewni, ale przywołując słowa Ireny — możemy mieć bardzo duże szanse, że dzieci zostaną z nami do końca.