
Jako rodzice za wszelką cenę staramy się chronić nasze dzieci. Robimy to właściwie przez całe życie, ponieważ nawet dorosły już człowiek, pozostanie naszym dzieckiem. Chronimy na wiele sposobów i wciąż stajemy na głowie jak zapewnić maluchowi bezpieczny i spokojny rozwój. Czujemy, że to nasz rodzicielski obowiązek.
Prawda jest taka, że nigdy nie uda się ochronić dziecka przed wszystkimi niebezpieczeństwami tego świata, a nasza nadmierna troska może mu wyrządzić więcej szkody niż pożytku.
Kiedy synowie uczyli się stawiać swoje pierwsze kroki, trzymałam ich za rękę. Chciałam, aby czuli się bezpiecznie i wiedzieli, że jestem tuż obok, aby im pomóc. Nie zawsze domagali się asysty. Często odpychali moją dłoń i sami parli do przodu. Przewracali się, ale raczkując do najbliższego mebla, po chwili znów stali na własnych nogach. Szybko zrozumiałam, że nie jestem im do wszystkiego potrzebna, dlatego przestałam pomagać w czynnościach, z którymi sami mogli sobie poradzić.
Kiedyś podczas pobytu w parku, Maks, goniąc za piłką, przewrócił się na mokrą trawę. Siedząc na ławce, patrzyłam, jak leży na ziemi i zdenerwowany kopie nogami. Próbował się podnieść, ale śliska trawa sprawiała, że znów się przewracał. Obserwowałam przez chwilę jego starania, gdy nagle podbiegła obca kobieta i chwytając syna pod pachy, postawiał go na chodniku. Spojrzała na mnie z wielkim wyrzutem.
— Dziękuję za pomoc, ale synek by sobie poradził — odparłam.
— No nie wiem, to przecież małe dziecko, trzeba je pilnować i mu pomagać. Widzi pani, że miał kłopoty. A gdyby sobie zrobił krzywdę? Sama mam dzieci i wiem, jak to jest — skwitowała z irytacją w głosie.
W ułamku sekundy stałam się nieodpowiedzialną, nierozsądną i nieczułą matką. Może też leniwą i pozbawioną instynktu macierzyńskiego. Coś ukuło mnie w środku, ale nie dlatego, że pochopnie mnie osądzono. Poczułam, że jako ostrożny obserwator, który z miłości pozwala synowi na samodzielność, byłam zupełnie nierozumiana.
To poczucie towarzyszyło mi jeszcze wielokrotnie, choć z upływem czasu nauczyłam się akceptować fakt, że w sprawach wychowania i opieki nad dziećmi, każdy jest niezawodnym ekspertem.
Syn na drzewie, a drugi z nożem w ręku
— Mamo, patrz, jak wysoko wszedłem! — krzyczy młodszy syn z drzewa. Patrzę w górę i z trudem dostrzegam go między gałęziami. Faktycznie, jest wysoko. Macham mu z dołu i pytam, czy da radę zejść.
— Pewnie, ale jeszcze tu trochę posiedzę — odpowiada zadowolony.
Starszy patrzy na brata i mówi, że on tak wysoko nigdy nie wejdzie. Ale z drabiny skoczy. I skacze, naprawdę daleko.
Wieczorem chłopcy robią dla wszystkich kolację. Wyciągają ostre noże, którymi kroją pomidory i chleb. 5-latek tnie cienkie plasterki. Nóż nie byle jaki, dopiero co naostrzony. Kiedyś pokazałam synom, jak układać palce, aby się nie skaleczyć. Teraz robią to dość sprawnie, choć wypadki się zdarzają. Jest wtedy ból, czasem płacz i plaster, który ląduje na krwawiącym palcu. Po chwili wszystko wraca do normy, a ostry nóż z powrotem do ręki.
Nierozsądne? A jak inaczej nauczyć dzieci posługiwania się potencjalnie niebezpiecznymi przedmiotami? No i przede wszystkim kiedy to robić?
Pozwalam swoim dzieciom na wiele — taplać się w błocie, huśtać się na gałęziach, pokonywać duże przeszkody, biegać na zimnie bez ciepłego ubrania, a do tego na bosaka i robić wszystko to, co ja robiłam w ich wieku. Udzielam im przyzwolenie na upadki, krwawiące kolana, guzy na głowach i użądlenia owadów. To wszystko jest potrzebne.
Nie przestaję być troskliwą matką, ale w pewnych sytuacjach daję swoim synom przestrzeń i pozwalam, aby sami stawali na własne nogi. Nie chodzę za nimi, gdy biegają po ogrodzie, nie pytam, czy chcą pić albo jeść i nie zrywam z fotele, kiedy młodszy przysuwa krzesło do lodówki, chcąc wyjąć butelkę z mlekiem. Pozwalam im też podgrzać wodę na herbatę, zrobić budyń i obrać ziemniaki na obiad. Tak, robią to niechlujnie, czasem niemiłosiernie bałaganiąc, ale przede wszystkim samodzielnie i z ogromnym zaangażowaniem.
Strach, który rośnie wraz z dzieckiem
To nie mija. Nadmierna troska i poczucie, że trzeba chronić swoje dziecko przed światem zewnętrznym, rośnie w siłę. Z troski zmienia się w kontrolę. Widać to najlepiej w relacjach nastolatek — rodzic. Pierwszy chce się cieszyć nieskrępowaną wolnością, a drugi mieć pełną wiedzę, co robi, gdzie przebywa i z kim spotyka się jego dziecko. Przesadna kontrola staje się źródłem konfliktów. Rodzice nie ufają dzieciom, a dzieci w obawie przed zakazami, przestają wierzyć rodzicom. No i mamy takie standardowe relacje z większości domów.
Tymczasem dzieci, którym ufają rodzice, uczą się, że same sobie mogą zaufać. To zaufanie do samego siebie jest niezbędne w budowaniu poczucia własnej wartości. Jak to działa? Oto przykład:
Ojciec nie pomaga synowi w trudnym zadaniu domowym, ponieważ wie, że sobie sam poradzi. Chłopiec narzeka, ale po pewnym czasie znajduje poprawne rozwiązanie. Zadowolony z siebie, przybiega do ojca. Ten chwali syna i mówi mu, że był pewny, że sobie poradzi. W ten sposób dziecko dostaje sygnał, że rodzic mu ufa i wierzy w jego umiejętności. Dowiaduje się też, jak smakuje sukces, oraz że warto próbować i być wytrwałym.
A co stałoby się, gdyby ojciec od razu ruszył do pomocy?
Chłopiec nie rozwiązałby zadania samodzielnie, a zachowanie ojca dałoby mu do zrozumienia, że nie jest wystarczająco dobry, że sam nie potrafi sobie poradzić. Zamiast satysfakcji i poczucia własnej wartości, pojawiłyby się brak pewności i obawa, czy bez pomocy uda się rozwiązać kolejne zadanie.
Podobnie jest w przypadku młodszych dzieci. Jeśli wciąż będziemy za nimi biegać, starać się asekurować ich każdy ruch, to nigdy nie nauczą się sobie ufać. Poczucie zaufania do własnych umiejętności buduje tak ważną pewność siebie.
Matka, widząc, jak jej kilkuletnia córka wspina się na wysoką drabinkę, momentalnie ściąga ją w dół. Czasem pozwala kontynuować czynność, trzymając dziecko za ubranie. Niektóre maluchy mocno wtedy protestują. Chcą wspiąć się samodzielnie, ale rodzic im nie ufa. Dostają w ten sposób sygnał, że nie są wystarczająco dobre.
Obserwując takie zachowania, nietrudno zauważyć, że to często sami dorośli tworzą przeszkody i stawiają bariery swoim dzieciom. Dodatkowo całkiem nieświadomie pozbawiają je zaufania do własnych umiejętności — rodzic mi wciąż pomaga, czyli nie jestem wystarczająco dobry, aby robić rzeczy samodzielnie.
Oczywiście nie oznacza to, że mamy stać bezczynnie, gdy dziecko biegnie w kierunku ruchliwej ulicy, czy chce wejść na parapet w oknie 2 pietra. Jako rodzice jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo dzieci i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Chodzi jednak o to, aby wszędzie tam, gdzie jest to możliwe, dawać dziecku wolną przestrzeń do budowania własnej wartości i poczucie sprawczości.
Nadmierna opiekuńczość i przesadna troska, choć wynikają z miłości, to mocno ograniczają swobodny rozwój, a co za tym idzie wiarę we własne możliwości i pewność siebie.
Kiedy moi synowie wkładają w coś wiele wysiłku i wykonują wiele prób, aż w końcu osiągną swój cel, to zawsze przybiegają do nas z radością. Rozpiera ich duma i satysfakcja, że dokonali czegoś samodzielnie. Może to być wejście na drzewo, przygotowana kolacja, albo rozwiązane zadanie z matematyki. Niezależnie od tego, z czym przychodzi im się mierzyć, to zawsze uczą się pokonywać własne ograniczenia.
W tym wszystkim potrzebny jest ufający i spokojny rodzic, który pozwala na upadki i drobne skaleczenia, ale też złość i frustrację. Pokonywanie własnych słabości i ograniczeń nigdy nie jest łatwe, ale gdy dziecko czuje, że ma obok siebie ufającego rodzica, to dużo częściej będzie odnosiło sukcesy.
Ktoś powie, że łatwo się mówi, bo z tą wolnością różnie przecież bywa. Można pozwolić dziecku wspiąć się na drzewo, ale czy można pozwolić mu spaść? Przecież jako rodzice, jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo naszych dzieci. Co jeśli zdarzy się wypadek?
Aby dać dziecku przestrzeń do budowania poczucia własnej wartości, potrzeba dużo zaufania i spokoju. To nie przychodzi automatycznie, ale rośnie wraz z doświadczeniem, jakie zdobywa dziecko.
Mój młodszy syn od zawsze lubił się wspinać. Przywykłam, że wchodził na kuchenne szafki, parapety, na ogrodzenia. Do wspinania się na drzewa przeszliśmy więc bardzo naturalnie. Kiedy patrzę, jak sprawnie pokonuje kolejną gałąź i wchodzi coraz wyżej, mam do niego duże zaufanie, co nie oznacza, że nie czuję strachu. Myślę, że ten strach o dzieci nigdy nie mija, niezależnie od tego czy robią coś niebezpiecznego, czy nie. Trzeba go jedynie oswoić.
Gdy syn zaczął wspinać się na drzewa, rozmawialiśmy z nim o bezpieczeństwie. Mówiliśmy o suchych gałęziach, które mogą pęknąć pod jego ciężarem, o tym, że musi się czuć bezpiecznie i dać radę zejść w dół. Analizowaliśmy drobne potknięcia, aby mieć pewność, że syn rozumie, dlaczego do nich doszło i jak im zapobiegać. Otrzymał więc i nadal otrzymuje dobre podstawy do robienia tego, co bardzo lubi. Nic więcej nie możemy zrobić.
Czy zdarzyły nam się jakieś wypadki? Jedynie drobne otarcia, zadrapania i skaleczenia. Nikt nie spadł z drzewa, z drabiny, nie uciął sobie palca, krojąc chleb. Zdarzyła się brzydko złamana ręka, ale doszło do tego w domu, podczas zabawy chłopców, tuż pod naszym nosem. Ta sytuacja jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie jesteśmy w stanie na okrągło chronić naszych dzieci. Najlepszą rzeczą, jaką możemy im dać, jest nasze wsparcie i zaufanie, aby mogły uczyć się samodzielności i budować poczucie własnej wartości.