Skąd wziął się pomysł na leśne przedszkola? Można powiedzieć najprościej, że od ludzi lasu, mocno związanych z przyrodą. Do takich bez wątpienia należą Skandynawowie, którzy mają głębokie poczucie zakorzenienia w naturze i uważają, że każdy człowiek powinien umieć sobie radzić w różnych warunkach i być przyzwyczajony do zmiennej pogody.
Skandynawskie dzieci spędzają więc mnóstwo czasu na dworze, wspinają się na drzewa, grają w piłkę podczas deszczu, a wspólne posiłki zamiast w ciepłej stołówce, jedzą w leśnym szałasie, nawet podczas siarczystych mrozów. Tak funkcjonuje wiele placówek edukacyjnych i taki sposób wychowywania dzieci jest bardzo popularny. No ale takie rzeczy to na północy, która słynie z oryginalnych i niestandardowych rozwiązań. A co z resztą Europy?
Skandynawskie pomysły na edukację alternatywną zaczęły nieśmiało przenosić się na inne kraje europejskie, choć tam prekursorzy nowoczesnej metody, spotykali się z dużym niezrozumieniem społecznym. W Niemczech pierwsze leśne przedszkole pojawiło się w 1968 roku, ale dopiero 25 lat później oficjalnie uznano je za formę edukacji.
W Polsce leśne przedszkola wciąż należą do rzadkości. Polski Instytut Przedszkoli Leśnych publikuje dane, z których wynika, że w naszym kraju działają 42 placówki tego typu. Do założeń pedagogiki leśnej odwołują się w pewnym stopniu także szkoły Montessori i Waldorfskie. Trzeba przyznać, że choć zainteresowanie niestandardowymi formami edukacji w naszym kraju rośnie, to wciąż niewiele osób je wybiera. Ponieważ mój syn chodził do leśnego przedszkola, postanowiłam napisać, o tym, czym są takie miejsca, jak wyglądają w nich zajęcia i dlaczego najlepiej zaspokajają potrzeby dzieci?
Dlaczego warto płacić za zabawy w lesie?
Ktoś powie, że za siedzenie w lesie płacić nie będzie. Przynajmniej nie tyle, ile życzą sobie leśne placówki. A tu opłaty wynoszą od 800 zł do nawet 1600 zł miesięcznie. Do tego dodatkowo płatne posiłki i zajęcia ponadprogramowe. Jeszcze kilka lat temu na taki wydatek niewielu mogło sobie pozwolić. Rodzice zamiast do lasu, woleli dziecko na korepetycje z matematyki albo na naukę pływania posłać. Dla wielu takie całodniowe zabawy w lesie nie miały wielkiej wartości edukacyjnej. No bo czego mogą uczyć drzewa, patyki i spadające liście?
O deficycie natury niewielu słyszało. Dawniej dzieci dużo więcej czasu spędzały na dworze, przede wszystkim dlatego, że rozrywek w domu nie było. Wszystko, co interesujące, działo się na podwórku, trzepaku i szkolnym boisku. Dziś czasy są zupełnie inne i to przed telewizorem, komputerem i telefonem mija sobie dzieciństwo. Bynajmniej nie beztrosko.
O tym, że współczesne wychowanie niesie ze sobą więcej zagrożeń, niż skakanie po drzewach, mówią psycholodzy, psychiatrzy, ale i sami rodzice. Po raz pierwszy otwarcie zaczął o tym problemie pisać Richarda Louva — autor przetłumaczonej na kilkanaście języków książki “Ostatnie dziecko lasu”. Publikacja wywołała wielkie poruszenie i otworzyła dyskusję na temat zmian, jakie dokonały się w relacjach dzieci i rodziców względem środowiska naturalnego, do których doszło w wyniku szybkiego rozwoju cywilizacji. Nie można nie zgodzić się z twierdzeniem, że współczesne dzieci, zamiast na trawie leżą na dywanie, nie obserwują chmur i ptaków, tylko ekran telewizora lub komputera.
Ktoś powie, że to całkiem normalne, że przecież czasy się zmieniaj, że człowiek już dawno zlazł z drzewa, żeby coś mądrego wymyślić. No i wymyślił, dzięki czemu żyjemy w nowoczesnych i dużo łatwiejszych czasach. Czy można więc od dzieci wymagać, żeby bawiły się patykami, taplały w błocie i cały dzień spędzały w lesie? Jak ten prymitywny sposób wychowania wpłynie na ich przyszłość?
Tymczasem naukowcy podkreślają, że do 6 roku życia dla dzieci najważniejszy jest właśnie stały kontakt z naturą i nieograniczona zabawa na świeżym powietrzu.
Co mój syn robił w leśnym przedszkolu i dlaczego przestałam drżeć o jego zdrowie?
Maksymilian poszedł do leśnego przedszkola w wieku 9 miesięcy. Celowo nie piszę żłobka, bo w Anglii, w której mieszkaliśmy, ze względu na specyficzny system oświaty, te różnice się zacierają. W wielu palcówkach przyjmuje się dzieci w różnym wieku i łącznie funkcjonują Nursery Classes i Reception, czyli właśnie rodzaj żłobko-przedszkola i zerówki. Ja na takie państwowe żłobko-przedszkole liczyć nie mogłam, ze względu na krótkie godziny opieki, więc zaczęłam szukać placówki prywatnej. Znalazłam domowe, leśne przedszkole, prowadzone przez licencjonowanych opiekunów, które znajdowało się kilka minut od mojej pracy, na wsi, na totalnym zadupiu. Uczęszczało do niego kilkoro dzieci w różnym wieku.
Synek przebywał tu przez 6 godzin dziennie. W tym czasie cała grupa bawiła się głównie w lesie lub w dużym ogrodzie. Czas, jaki dzieci spędzały na dworze, w stosunku do tego w domu, wynosił średnio 70 do 30. Zanim synek został przyjęty do przedszkola, poinformowano mnie o tym, jak wyglądają zajęcia, co dzieci robią, w co się bawią i gdzie śpią. Poproszono mnie także o zakup wodoodpornego kombinezonu, nieprzemakalnych spodni i dwóch par wysokich gumowców. Ponieważ Maks nie umiał jeszcze chodzić, to w drodze do lasu opiekunka transportowała go w specjalnym nosidle lub sportowym wózku. W lesie lub ogrodzie pozwalano mu na swobodne raczkowanie i odkrywanie otoczenia.
Ciepłe posiłki przygotowywano i jedzono w domu, albo na ogrodzie. Do lasu zabierano natomiast przekąski i wodę. Dzieci chodziły też zbierać swoje własne owoce — jeżyny, maliny i jabłka do pobliskiego sadu. W placówce znajdowały się również zwierzęta — pies, dwa koty, kury i żółw. Generalnie panowała tu typowo wiejska i domowa atmosfera, w której nie przykładano wielkiej uwagi do porządku, ścisłych zasad i reguł. Nie zmuszano też dzieci do leżakowania i odpoczynku. Syn potrafił paść ze zmęczenia na kocu w lesie, albo w moim aucie w drodze do domu.
Początkowo moje największe obawy dotyczyły zdrowia. Dzieci spędzały czas na dworze o każdej porze roku, często gdy padał deszcz i wiał zimny, przeszywający wiatr. Kiedy Maks zaczął chodzić, jego ulubioną zabawą było taplanie się w leśnym jeziorku. Robił to o każdej porze roku. Oczami wyobraźni widziałam go przemoczonego i trzęsącego się z zimna.
Czy tak faktycznie było? Nie wiem. Wiem, że zdarzało mi się zabierać do domu mokre ubranie albo ubłocone skarpetki. Nigdy jednak nie zauważyłam, aby taki sposób opieki nad moim dzieckiem, odbijał się negatywnie na jego zdrowiu fizycznym lub psychicznym. Maks w zasadzie nie chorował wcale. Owszem pojawiał się katar, zwłaszcza zimą, ale szybko mijał samoistnie. Nie zdarzyły się też sytuacje, w których syn spadł z drzewa, połknął coś w lesie, lub zrobił sobie jakąś krzywdę.
Szybko przestałam zwracać uwagę na brud za paznokciami, przesadne roznegliżowanie jak na panujące temperatury czy ubrania, których nie mogłam doprać. Widziałam natomiast, że mój syn bardzo fajnie się rozwija, że szybko zaczął chodzić, że uwielbiał przyrodę i domagał się kontaktu z nią. Niezwykła była też jego kreatywność i to, jak długo potrafił bawić się patykiem czy szyszkami. Zabawa w lesie była dla niego dużo bardziej interesująca, niż na placu zabaw. Syn bez wahania wchodził do jeziora, taplał się w błocie, wspinał na drzewa i przedzierał przez zagajniki.
Kiedyś jedna z koleżanek zapytała mnie, czy nie boję się o bezpieczeństwo syna, posyłając go w takie miejsce? Nie — odparłam, bo przecież dziecko może zrobić sobie krzywdę także w zwykłym przedszkolu, w domu, jeżdżąc na rowerze czy spadając z huśtawki na placu zabaw. Dlaczego więc zabawa w lesie pod okiem opiekuna ma skończyć się jakimś wypadkiem?
Myślę, że ten współczesny strach jest głównym powodem, dla którego rodzice odbierają swoim dzieciom wolność, jaką oni sami mogli cieszyć się w dzieciństwie.
Jak te 2 lata zabawy w lesie wpłynęły na mojego syna i czego się przez ten okres nauczył?
Bardzo intensywnie starałam się znaleźć jakieś wady leśnego przedszkola. Myślałam o tym przez kilka dni i tak naprawdę nie znalazłam żadnych, poza finansami. Takie placówki zarówno za granicą, jak i w Polsce, są po prostu drogie. Dodatkowym problemem może być też ich ograniczona dostępność.
Plusów jest jednak całe mnóstwo. Zacznijmy od tych zdrowotnych.
Zdecydowanie lepsza odporność organizmu i mniejsza skłonność do infekcji
Widzę to po moim synu, który został odpowiednio zahartowany przez ciągłe przebywanie na dworze, w różnych warunkach pogodowych. Bez wątpienia wpływ miał tu także typowo brytyjski sposób ubierania dzieci, a więc dużo częstsze wychładzanie organizmu, niż jego przegrzewanie. Te wszystkie brudne zabawy, taplanie się w błocie, grzebanie w ziemi i kontakt ze zwierzętami mieszkającymi w przedszkolu, miały wpływ na zaszczepienie przeróżnymi bakteriami, a więc budowanie solidnej odporności. Syn choruje bardzo rzadko, nie jest też wrażliwy na niskie temperatury i dużo częściej zamiast kurtki i długich spodni prosi o szorty i koszulkę z krótkim rękawem. Nie mamy też problemu z alergiami.
Rozwój fizyczny i brak problemu z nadwagą
Kilka godzin zabawy w lesie, budowanie szałasu, wspinanie się na drzewa i skakanie w kałużach, to zdecydowanie mniejsze prawdopodobieństwo wystąpienia nadwagi i cukrzycy. Taka zabawa pochłania mnóstwo energii, poprawia kondycję i zapobiega chorobom cywilizacyjnym. Ruch powoduje szybsze krążenie krwi, a więc dotlenienie i wzmocnienie serca. Nieskrepowana zabawa na łonie natury pomaga wzmacniać rozwój fizyczny. Maks wyjątkowo szybko nauczył się chodzić, a swoje pierwsze, samodzielne kroki zrobił właśnie w lesie.
Takie chodzenie po nierównym podłożu, pokonywanie przeszkód w postaci gałęzi leżących na drodze czy błota, ma ogromny wpływ na rozwój równowagi.
W lesie zmysły pracują pełną parą
Szum wiatru, spadające liście, zapach leśnej ściółki, miękki mech i twarda, chropowata kora drzewa niesamowicie wyostrzają dziecięce zmysły. Zabawa wśród natury to dla dzieci wspaniała terapia sensoryczna. Nie da się jej porównać do tego, czego dziecko doświadcza, siedząc w budynku. Przyroda to najlepszy nauczyciel. Widzę to po moim synu, który potrafi dostrzegać nieoczywiste rzeczy w lesie lub podczas spaceru po łące. Dodatkowo kontakt z naturą bardzo uwrażliwia na piękno i rozwija wyobraźnię.
Kreatywny umysł
Pamiętam, jak syn przynosił mi powykrzywiane patyki i opowiadał, czym są i do czego będzie je używał. Wielką zaletą leśnego przedszkola jest kreatywna i niczym nieograniczona zabawa, w której dzieci wykorzystują proste przedmioty — gałęzie, kamienie, kawałki kory, patyki, mech. Ciągłe przebywanie na łonie przyrody zmienia dziecko w odkrywcę i badacza. Co kryje się za grubą warstwą leśnej ściółki? Kto mieszka pod mchem? Na jaki kolor przebarwiają się jesienne liście, co można zbudować z szyszek i co gromadzi w swoje dziupli wiewiórka? To jedne z wielu pytań, na które leśne dzieci poszukują odpowiedzi i w ten sposób poznają otaczający je świat.
Jeśli będziemy jedynie kupować gotowe zabawki, to pozbawiamy dzieciaki kreatywności. W taki sposób podajemy im na tacy z góry ustalone rozwiązania i mówimy, aby bawiły się według naszych zasad. Co w tym twórczego?
Mniej złości, a więcej uśmiechu
Przebodźcowanie dzieci to współczesny problem, o którym mówi się coraz częściej. Nadmiar telewizji, gier komputerowych i nowoczesnej technologii, ma szkodliwy wpływ na zdrowie dzieci. Wiele badań dowodzi, że większość dysfunkcji rozwojowych ma związek z bardzo ograniczonym lub zupełnym brakiem kontaktu dzieci z naturą. Te, które regularnie spędzają czas na łonie przyrody, są spokojniejsze i rzadziej miewają zaburzenia nastroju oraz depresję. Natura działa wyciszająco i uspokajająco. Nie bez przyczyny coraz bardziej popularna staje się Forest Therapy, czyli Terapia Lasem, którą lekarze na całym świecie zalecają osobom zmagającym się ze stresem, przepracowaniem i depresją. Już 20 minut przebywania wśród przyrody obniża poziom hormonu stresu, wyrównuje tętno i poprawia ciśnienie krwi. Nauczyciele pracujący w leśnych przedszkolach zgodnie przyznają, że ich dzieci są dużo weselsze, chętne do współpracy i rzadko wpadają w złość, niż ich rówieśnicy z placówek tradycyjnych.
No i faktycznie, muszę się z tym zgodzić, bo po obserwacjach mojego syna wyraźnie widzę różnicę. Maks uspokajał się w lesie, wyciszał i był dużo bardziej radosny. Kiedy po powrocie do Polski poszedł do zwykłego przedszkola, miał trudności z zaaklimatyzowaniem, a wielogodzinne siedzenie w 4 ścianach było dla niego niesamowicie męczące. Bywały dni, kiedy wychodził z sali z niezadowoloną miną i narzekał, że znowu nie bawili się na dworze, bo pani powiedziała, że jest zbyt zimno.
Natura najlepiej wspiera rozwój umysłowy
Nie od dziś wiadomo, że aktywność na świeżym powietrzu wspiera funkcjonowanie mózgu. Jednak to jak naprawdę oddziałuje przyroda na umysł, pokazują liczne badania.
Zespół naukowy z Pennsylvania State University przez kilkanaście miesięcy obserwował dwie grupy studentów. Jedna z nich pracowała w sali, której okno wychodziło na betonowy mur i ulicę. Druga natomiast uczyła się w bliskim sąsiedztwie parku, którego rozłożyste drzewa i zielona trawa były widoczne z okien pracowni. Badania pokazały, że pomimo jednakowej frekwencji i takich samych metod nauczania, lepsze wyniki końcowe osiągnęła grupa druga. Studenci, którzy otrzymali gorsze wyniki w nauce, zwracali uwagę na zmęczenie, stres i trudności z koncentracją. Amerykański Instytut Badawczy ocenił, że dzieci, które uczą się w plenerze, mają lepsze wyniki z przedmiotów ścisłych o 30%. Lepiej radzą sobie z myśleniem przestrzennym i logicznym oraz oceną ryzyka. Japońscy naukowcy natomiast udowodnili, że regularny spacer w lesie pozytywnie wpływa na zdolność zapamiętywania i rozwiązywania zadań pamięciowych.
Prawda jest taka, że jeśli pozwolimy dziecku w wieku przedszkolnym na codzienną i swobodną zabawę w lesie, to spełnimy jego podstawowe i naturalne potrzeby rozwojowe. Tak naprawdę nic więcej nie potrzeba, aby wydobyć te naturalne kompetencje i stworzyć doskonały fundament do dalszej nauki.
Czy zauważyłam u syna jakieś pozytywne zmiany? Zdecydowanie tak. Maks jest typem odkrywcy, fascynuje go przyroda, klimat i sam chce się uczyć o nich jak najwięcej. Ma też bardzo dobrą świadomość ekologiczną.
Olbrzymia przepaść, czyli leśne przedszkole kontra to tradycyjne
Po powrocie do Polski syn poszedł do tradycyjnego przedszkola. Jedyne leśne przedszkole, które udało mi się znaleźć, znajdowało się kilkadziesiąt kilometrów od naszego domu. Nie było więc szans, aby wozić tam codziennie syna.
Nasze gminne przedszkole funkcjonowało według zasad, typowych dla wszystkich placówek państwowych. Maluchy musiały się do nich dostosować. I choć te wszystkie reguły miały ułatwiać życie i wprowadzać jakiś porządek, to były dla nas ciężkie do zaakceptowania. Od 3 latków wymagano trzymania nóżek na kokardkę, rączek na kolankach, stania w ciszy w kolejce na stołówkę czy leżakowania. Dla mojego syna, który lubił ruch i już dawno nie robił sobie drzemek w ciągu dnia, takie nakazy były trudne do przyjęcia.
Myślę, że jednak największym problemem był dla niego brak codziennej zabawy na dworze. Co z tego, że państwowe placówki mają ustawowy obowiązek zapewnić dzieciom aktywność na świeżym powietrzu, skoro niewiele się do tych zapisów stosuje. Ta aktywność jest też rozumiana bardzo różnie. Syn często wychodził z dziećmi na spacer jedynie dookoła budynku. W tym czasie maluchy musiały trzymać się za rączki. Przy gorszej pogodzie, dzieci w ogóle nie wychodziły na zewnątrz. Problemem był nie tylko smog, ale też naciski ze strony rodziców, którzy obawiali się przeziębień. Jesień, zima i wczesna wiosna to były najgorsze miesiące — minimalna ilość zabawy na dworze, ciągłe siedzenie w sali. Za to idealne warunki do rozwoju dziecięcych chorób. Kaszlące maluchy z glutem do pasa spotykałam każdego dnia. Całe szczęście, że to angielskie hartowanie i leśne przedszkole pomogło zbudować dobrą odporność, dzięki której syn praktycznie nie chorował. Wiem jednak, że było mu ciężko i że przez wiele miesięcy idąc do przedszkola, czuł duży stres.
Leśne przedszkole jako antidotum na chorą rzeczywistość
Wielu rodziców, mających dzieci w leśnym przedszkolu podkreśla, że nie są w stanie zapewnić im kontaktu z naturą, ponieważ długo pracują. Mając jednak świadomość, jak ważna jest zabawa na łonie przyrody i jak pozytywnie wpływa na rozwój dziecka, wybrali właśnie tę formę edukacji. Dla innych taka placówka jest pewnego rodzaju powrotem do własnego, beztroskiego dzieciństwa, bez komputera, telewizji i gier na telefonie. Tak było i w moim przypadku. Kiedy patrzyłam, jak mój syna bawi się radośnie na dworze, jak nie potrzebuje do szczęścia wyszukanych zabawek, to wspominałam samą siebie.
Zdecydowana większość z nas miała przecież beztroskie i zdrowe dzieciństwo. Mój mąż wspomina, jak biegał z kolegami po lesie, strzelał z procy, budował kryjówkę na drzewie i chodził nad rzekę łowić ryby. Ja też jako dziecko nie myślałam o siedzeniu w domu, nawet przy złej pogodzie. Tam wracałam dopiero wieczorem, umorusana jak święta ziemia i piekielnie głodna, ale szczęśliwa.
Dziś wszystko stanęło na głowie. Dzieci poza komputerem i telewizją świata nie widzą. Nie czują potrzeby kontaktu z naturą, nie spotykają się też z rówieśnikami. To jest szkodliwe i trzeba to zmienić. Leśne przedszkole jest więc takim antidotum na chorą rzeczywistość. Ubolewać mogę tylko nad tym, że kiedy dzieci idą do szkoły, to ta ich otwartość, dzikość i potrzeba odkrywania świata, natrafia na opór i zostaje często mocno utemperowana.
Przyznam, że bardzo boję się tych zmian, bo w mojej ocenie są mocno szkodliwe. Zbyt mało uwagi przywiązuje się do empirycznego poznawania świata i nauki poprzez doświadczenie, a przecież te są najbardziej interesujące i wartościowe.
Odkąd syn poszedł do 1 klasy, dużo częściej dostrzegam potrzebę kontynuacji filozofii leśnego przedszkola.
O tym, co robię ze swoimi synami, aby zapewnić im kontakt z naturą i jak wiele innych osób podąża tą samą drogą, napiszę wam w kolejnym wpisie.