Żyjemy w czasach, w których diagnozowanie zaburzeń neurorozwojowych u dzieci nabrało pewnego rozpędu i świadomość, co do ich występowania jest duża, zwłaszcza w placówkach oświatowych. Pomimo tego wciąż jeszcze mamy do czynienia z ich całkowitą negacją i wypieraniem przez samych rodziców.
Temat zaburzeń jest mi szczególnie bliski, bo w pewnym stopniu dotyczy mojego syna, a także tysięcy innych polskich dzieci, które zmagają się z mniejszymi lub większymi problemami neurorozwojowymi.
Proszę panią na rozmowę — o tym jak trudno słucha się prawdy o własnym dziecku
Pierwsze oznaki nieprawidłowego zachowania pojawiają się najczęściej w przedszkolu. Czujne oko wychowawcy zauważy inaczej zachowującego się Jasia, stroniącą od kontaktu z rówieśnikami Dorotkę czy wrażliwego na hałasy Tomka. Czasem ta “inność” daje o sobie znać dopiero w zerówce, gdy od dzieci zaczyna wymagać się skupienia uwagi na nauce czytania i liczenia. No i okazuje się, że Jaś nie potrafi usiedzieć w ławce, wciąż gdzieś biega i odmawia powrotu do zajęć. Dorotka ma trudności z przyswojeniem materiału, a Tomek coraz częściej wpada w złość i ma napady lęku. Na tle prawidłowo funkcjonujących dzieci, nasz Jaś, Tomek i Dorotka są po prostu inni. To fakt, którego żaden z opiekunów przedszkolnych nie powinien lekceważyć.
O tym, że mój syn różni się od innych dzieciaków w grupie, dowiedziałam się oficjalnie na rozmowie z jego wychowawcą. To nie jest tak, że nagle placówka przedszkolna uświadomiła mi, że moje dziecko jest inne. Syn od zawsze był indywidualistą, typem małego profesorka, który potrafił zanudzać innych milionem ciekawostek ze świata nauki, stroniąc jednocześnie od zabaw typowych dla dzieci w jego wieku. Kiedy inni chłopcy grali w piłkę, wspinali się na drzewa i drabinki na placu zabaw, on budował imponujące konstrukcje z klocków i przeglądał najnowszą książkę o zjawiskach sejsmicznych.
Cieszyła mnie ta jego rzucająca się w oczy mądrość, elokwencja i pasja do nauki. Obok tych napawających dumą cech, pojawiały się i te mniej pożądane, jak napady złości i paniki, z którymi nie zawsze potrafiłam sobie poradzić. Pamiętam, że po taki histeriach szukałam pomocy w poradnikach psychologicznych, czytałam o skokach rozwojowych dzieci i w pewien sposób uspokajałam samą siebie, że to raczej normalne zachowanie 6-latka, że potwierdzają to także inne matki na forach społecznościwych. Niektóre dzieci tak po prostu mają — pisały — trzeba to przeżyć.
Tylko czy takie zachowanie jest całkowicie normalne?
Rozmowa z wychowawcą w przedszkolu była w pewien sposób potwierdzeniem moich ukrytych gdzieś głęboko obaw o to, że mój syn może mieć jakiś problem w radzeniu sobie z otaczającą go rzeczywistością. Czy było przez to łatwiej? Nie, było cholernie trudno, bo to przecież moje ukochane dziecko, dla którego chcę łatwego życia i z którego rozwoju i zdobywania kolejnych umiejętności społecznych chcę się cieszyć.
Nie ma się co oszukiwać. Słowa, które słyszysz na takiej rozmowie, nieważne jak delikatne i pełne empatii, są zawsze w jakiś sposób druzgocące, bo dotykają przede wszystkim ciebie.
Jest ciężko, czyli nasze wyobrażenia kontra rzeczywistość
Narodziny dziecka wiążą się z wyobrażeniami, jaki maluszek będzie. Snujemy plany dotyczące jego rozwoju, myślimy o tym kiedy wypowie pierwsze słowo, jak będzie radził sobie w szkole i jaki zdobędzie zawód. Mówiąc najprościej, rodzice pokładają w swoich dzieciach wielkie nadzieje, chcą być z nich niezwykle dumni, chwalić się rodzinie i znajomym ich sukcesami. Chcą też, aby ich dzieci były samodzielne, zaradne i nie sprawiały większych problemów wychowawczych.
Kiedy dostajesz sygnały, że twoja pociecha ma trudności w radzeniu sobie z codzienną rzeczywistością, że odstaje od innych, zaczynasz zwyczajnie panikować. Siłą rzeczy w twojej głowie pojawia się lawina emocji — rozpacz, niedowierzanie, lęk, złość albo szukanie winnych. No bo jak to jest możliwe, że moje wyjątkowe dziecko, moja wielka duma, ma jakieś problemy?
W moim przypadku był to przede wszystkim lęk — lęk przed przyszłością, tym co nas czeka, gdy syn pójdzie do szkoły, jak da sobie radę w środowisku rówieśniczym. Oczami wyobraźni widziałam go zapłakanego, nauczycieli, którzy narzekają na jego zachowanie i samą siebie walczącą z wiatrakami, czyli z bezdusznym systemem oświaty.
Strach przed przyszłością dziecka jest bardzo naturalny i doświadcza go wielu rodziców, ale kiedy dołożymy do tego także dodatkowe problemy wynikające z mniejszych bądź większych zaburzeń neurorozwojowych, to jego rozmiar bywa trudny do udźwignięcia.
Trzeba podkreślić, że ten emocjonalny ciężar na każdego działa inaczej. Jako rodzic możesz zacząć poszukiwać profesjonalnej pomocy, ale też wytoczyć najmocniejsze działa i uruchomić mechanizm wyparcia.
Pamiętam, że pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po rozmowie z przedszkolnym pedagogiem, był telefon do poradni psychologiczno-pedagogicznej. Dla mnie było to coś naturalnego i instynktownego, żeby poszukać pomocy u specjalisty. Nie ważne, jaki był charakter i skala problemu. Skoro dostawałam sygnały od opiekunów, to należało potraktować je poważnie.
Z tym poważnym podejściem do problemu dziecięcych zaburzeń jest jednak bardzo różnie. Nie chcę tu pisać o tym, jak mozolnie działają państwowe poradnie, choć jest to niewątpliwie olbrzymi problem, o którym często się mówi. Dużo rzadziej porusza się jednak kwestię podejścia samych rodziców do zaburzeń neurorozwojowych ich dzieci.
To ty masz problem, a nie moje dziecko!
— Wie pani, że nawet 32% dzieci w klasie ma jakieś problemy? — emocjonalne, rozwojowe lub wychowawcze. Takie dzieci potrzebują profesjonalnej pomocy, ale siłą do poradni nikogo nie zaciągniemy. Nie da się rodziców zmusić, żeby swojemu dziecku pomogli. Dla nich to my mamy problem, a nie ich syn czy córka. — Usłyszałam pewnego dnia od psychologa w poradni. — Najgorzej jest na wsiach. Rodzice wstydzą się, co o nich rodzina i sąsiedzi powiedzą. W małej szkole wszyscy się znają, no to zaczną plotkować, że Janek ma nauczyciela wspomagającego, że ma papiery. Rodzice wolą mówić, że mają syna łobuza i lenia, zamiast postawić mu diagnozę i zapewnić lepszą przyszłość. Inni myślą, że dziecku samo przejdzie. Pracowałam wiele lat w szkole i nie jedno już widziałam. Kiedyś przyszedł ojciec z awanturą, że mu wariata z syna próbujemy zrobić. Chłopiec nie radził sobie z nauką, nie potrafił skupić uwagi, wciąż biegał po klasie. Przedszkole zgłaszało problemy, ale rodzice je zignorowali. W szkole jest jednak dużo trudniej. Wysyłaliśmy pisma, prosiliśmy na rozmowy. Wreszcie ojciec rzucił nam tymi papierami w twarz i powiedział, że on problemu nie widzi. No i co z takim dzieckiem robić? Jak z nim pracować, skoro nie ma konkretnej diagnozy? Wypada do sądu sprawę kierować, bo szkoła sama nic nie może. Takie jest prawo — przyznała.
Opór ze strony rodziców i brak chęci współpracy jest sporym problemem. O podobnych doświadczeniach opowiadała mi także wychowawczyni przedszkolna. Mechanizm wyparcia, jaki włącza się u rodziców, bywa tak silny, że prowadzi wręcz do zachowań agresywnych. Obwinianie placówki, pedagogów i nauczycieli za dziecięce problemy, jest zjawiskiem powszechnym. Dla rodzica to nauczyciel ma kłopot z dzieckiem, bo jest kiepski i nie potrafi sobie z nim poradzić. Zgłaszane nieprawidłowości są najczęściej ignorowane, albo wywołują ostry sprzeciw.
— To nie jest tak, że ja chcę zrobić dziecku krzywdę, albo rodzicom przysporzyć kłopotów — wyznała mi wychowawczyni przedszkolna syna. — Mnie zależy przede wszystkim na dobru dziecka i jego przyszłości. Jeśli widzę jakieś nieprawidłowości, to staram się rodziców o nich informować. Ja wiem, że dzieci są różne, że są indywidualności, trudne charaktery, ale jeśli wyraźnie widzę, że dziecko ma problem z nawiązywaniem kontaktów z rówieśnikami, że nie potrafi skupić uwagi, że zachowuje się agresywnie albo nie kontroluje swoich reakcji, to nie mogę udawać, że problemu nie ma. On jest i sam nie zniknie — stwierdziła. — Spotykam świetnych rodziców, którzy mi dziękują za rozmowy, bo otworzyłam im oczy na problemy, których wcześniej nie dostrzegali. To jest bardzo budujące. Ale są i tacy, którzy mają do mnie wielkie pretensje, że z ich dziecka chcę zrobić chorego psychicznie, że mu źle życzę. Sama jestem matką, mam 3 synów. Jak mogłabym chcieć zaszkodzić dziecku?
Prawda jest taka, że dopóki człowiek nie zetknie się z problemem, dopóty nie będzie miał o nim pojęcia. Kiedy pojawiły się kłopoty z zachowaniem mojego syna i odbyliśmy spotkania w poradni (także prywatnej), dotarło do mnie, jak bardzo odmienne jest podejście rodziców do zaburzeń neurorozwojowych w ogóle. Przez wielu są one postrzegane w kategorii wstydliwego problemu psychiatrycznego. Wpływ ma na to nie tylko brak świadomości, ale także presja społeczna. Dużo częściej problemy ignoruje się w środowiskach wiejskich, albo tam, gdzie rodzice mają najniższe wykształcenie.
Nawet jeśli rodzina dostrzega dziwne zachowanie u dziecka, to zrzuca je na krnąbrny i problematyczny charakter. — Mój dziadek też taki był — tłumaczą. — Ojciec ciągle miał problemy w szkole i jakoś wyszedł na ludzi, to Adaś też da sobie radę — argumentują.
Rodzice diagnozują, a cierpią na tym dzieci
Marcin ma 7 lat. Trudno spojrzeć mu w oczy, bo wyraźnie unika kontaktu wzrokowego. Kiedy posłuchać jak niezrozumiale formułuje zdania, to można by stwierdzić, że niedawno zaczął przedszkole. Marcin chodzi jednak do pierwszej klasy, podobnie jak inne dzieci w jego wieku. Zdaniem nauczycielki chłopiec nie radzi sobie z długim siedzeniem w ławce, nie potrafi skupić uwagi i nie zawsze rozumie jej polecenia. Na temat dziecka głos zabierało także przedszkole. Rodzice uznali jednak, że opinia placówki sugerująca autyzm jest zła i mocno krzywdząca.
— Przecież w domu nie ma z Marcinem żadnych problemów. Owszem słabo mówi, ale jeszcze zdąży nadrobić zaległości. Kuzyn też miał podobne problemy, a teraz nie różni się od innych dzieci. Szkoła go “naprawiła”. Marcin nie jest psychiczny — mówią. — Znajomy pracuje w szkole specjalnej, to wie, jak wyglądają autystyczni. Marcin tak nie wygląda i tak się nie zachowuje. Jest normalnym 7-latkiem — argumentują.
Przysłuchuję się rozmowie kilku osób na temat całkiem zwyczajnych dzieci, które są niesłusznie oskarżane o nienormalność. Siedzimy na imprezie urodzinowej. Są przyjaciele, znajomi przyjaciół, ich sąsiedzi, rodzina. Jest też mnóstwo biegających i wrzeszczących dzieci. Wyraźnie widać, że po kilku głębszych języki się rozwiązują, że ludzie nabierają odwagi. Sypią się więc przykłady na bezpodstawne czepianie się dzieci, na idiotycznych nauczycieli i wyssane z palca diagnozy.
— No przecież nasz Wojtek to całe życie w ławce usiedzieć nie umiał. W dzienniku miał same dwóje, a matka co chwilę do szkoły była wzywana. I co?! Taki miał chłopak charakter. Dawniej nikt wariata z dzieci nie robił! — argumentuje jeden z mężczyzn. — Teraz to rozumy pozjadali i każde dziecko psychiczne dla nich. Nie dajmy się zwariować!
— Każdy ma z dzieckiem jakieś problemy. Jak pójdzie do szkoły, to będzie musiało się dostosować. Jedno szybciej, a drugie później, ale w końcu każdy dzieciak się przyzwyczai i problemy się skończą — zapewnia inny.
— A może lepiej takie dziecko jednak zabrać do poradni? Co szkodzi sprawdzić, czy nie ma jakichś kłopotów? — słyszę nieśmiało odzywający się kobiecy głos.
— Jak w domu problemów nie ma, to przecież wiadomo, że nauczyciel się zwyczajnie czepia. Każde dziecko się rozwija inaczej. Najlepiej to innym życie komplikować i po poradniach się włóczyć. Jakby ludzie do roboty nie chodzili i ważniejszych problemów nie mieli — wtrąca starszy pan.
— Dawniej nikogo nie diagnozowano i ludzie żyli, a teraz to głupiej miny dzieciak zrobić nie może, bo go o autyzm podejrzewają — śmieje się młody chłopak.
Patrzę na bawiące się beztrosko dzieci. Zastanawiam się, które miały więcej szczęścia od innych. Którym dano szansę na leczenie, wsparcie, a tym samym na lepszą i prostszą przyszłość? Być może żadne z nich, poza 7-letnim Marcinem nie przejawia problemów neurorozwojowych. A co, jeśli one wystąpią? Czy rodzice posłuchają rad pedagogów i zabiorą malucha do poradni, tak jak zabiera się go do lekarza z bolącym uchem czy gardłem?
Problemy same nie znikną, a szkoła systemowa bez orzeczenia wsparcia nie udzieli
Prawda jest taka, że proces diagnozowania dzieci z zaburzeniami jest trudny. Od wielu lat brakuje wykwalifikowanej kadry, przede wszystkim neurologów i psychiatrów dziecięcych. Państwowe poradnie są przepełnione i jest ich zdecydowanie za mało. Na orzeczenie czeka się średnio kilkanaście miesięcy, dlatego im wcześniej zaczniemy działać, tym lepiej. Aby skrócić czas oczekiwania, wielu rodziców szuka pomocy w kosztownych placówkach prywatnych.
Ignorowanie dziecięcych problemów nie jest jednak rozwiązaniem. One same nie znikną. W pewnym momencie dojdzie do ich kumulacji. Dziecko przestanie sobie radzić w szkole i w środowisku rówieśniczym. Będzie funkcjonowało w ogromnym stresie, ponieważ pozostanie bez wsparcia i profesjonalnej pomocy. Jeśli rodzicom wydaje się, że szkoła znajdzie sposób na ich dziecko, że ono dostosuje się do nowych zasad i będzie realizowało materiał programowy, to są w wielkim błędzie. Gdy dziecko nie ma diagnozy, to nie ma też możliwości na wczesną terapię i leczenie. Jego szanse na prawidłowy rozwój maleją.
W przedszkolu wszelkie problemy wydają się bardzo niewinne, ale w szkole tylko się potęgują. Kiedy do przepełnionej klasy trafia uczeń z zaburzeniami, bez konkretnej diagnozy, to taki nauczyciel nie będzie wiedział, jak sobie z nim radzić. Pojawią się uwagi, krzywdzące komentarze, złe oceny i dziecko zostanie w pewien sposób wykluczone ze szkolnej społeczności.
Wielu pedagogów podkreśla, że rodzice żyją w zaprzeczeniu, bo boją się stygmatyzacji. Wolą poniekąd poświęcić edukację swojego dziecka w imię pozornego poczucia rodzinnej normalności. Skoro sąsiedzi i rodzina mają dzieci bez problemów, to mój syn i córka też tacy muszą być. Innej opcji nie biorą pod uwagę. Istnieje też strach przed błędną diagnozą. Jeśli dziecko otrzyma krzywdzące orzeczenie, to dostanie pewnego rodzaju łatkę na całe życie. A przecież błędy w orzeczeniach się zdarzają.
Dlaczego tak długo i kto stawia diagnozę?
Diagnozowanie zaburzeń neurorozwojowych nigdy nie jest łatwe i ekspresowe. Nigdy też takie być nie powinno. Szybko można wypić kawę na stacji Orlenu, albo wyskoczyć po bułki do sklepu. Mnogość nieprawidłowości rozwojowych u dzieci obejmuje zróżnicowane objawy i różny stopień ich nasilenia. Dotyczą one m.in. sfery psychicznej, fizycznej, emocjonalnej, rodzinnej czy szkolnej. Ich rozpoznanie jest trudne i wymaga działania wielu specjalistów. Rzetelny proces diagnostyczny nie tylko uwzględnia kilka spotkań, ale także obserwację dziecka w różnych środowiskach – w przedszkolu, w domu, w poradni. W diagnozę powinni być zaangażowani przede wszystkim doświadczony psycholog i psychiatra, ale także pedagog, specjalista integracji sensorycznej i logopeda. Ostateczną diagnozę, na podstawie badań, opinii, obserwacji, konsultacji i wywiadu z rodzicem, stawia lekarz psychiatra.
Czy każde orzeczenie jest słuszne? Na pewno nie, co potwierdzają opinie rodziców, którym przyszło diagnozować swoje dzieci. Zdarzały się przypadki kiedy po 15 minutach lekarz rozpoznawał autyzm albo inne zaburzenie z jego spektrum. To nie powinno mieć miejsca, a jeśli tak się stało, to oznacza, że trafiliśmy na złego specjalistę. Nie z każdą diagnozą musimy się też zgadzać. Mamy prawo poprosić o jej weryfikację w innej placówce. Niekiedy orzeczenie wydane przez jednego lekarza jest kwestionowane przez drugiego.
Diagnozowanie zaburzeń neurorozwojowych czasem przypomina rozpoznawanie chorób rzadkich, albo takich, które latami dają niejednoznaczne objawy. Czasem trzeba trafić na dobrego i wnikliwego specjalistę, aby usłyszeć słuszną diagnozę. Z doświadczenia wiem, że tak jak w przypadku mojego syna, u niektórych dzieci objawy mogą być niejednoznaczne, o różnym stopniu nasilenia i występować nieregularnie, co może odwlekać dalsze postępowanie diagnostyczne. Jeśli więc mamy wątpliwości, to warto porozmawiać z kilkoma niezależnymi specjalistami. Tak było w naszym przypadku. Korzystaliśmy z psychologa w poradni państwowej, ale także byliśmy na konsultacjach w prywatnej placówce. Było to bardzo dobre posunięcie, ponieważ trafiliśmy na doświadczoną i niezwykle życzliwą osobę, która pomogła nam obrać właściwy kierunek dalszego postępowania.
Bez względu na trudności nie warto rezygnować. Najgorszą rzeczą, jaką możemy zrobić swojemu dziecku, jest ignorowanie jego problemów.
Dlaczego warto mieć orzeczenie i co ono daje dziecku?
Wielu rodziców nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie korzyści płyną z posiadania orzeczenia. Często zdarza się, że choć dziecko dostanie taki dokument, to trafia on na dno zamykanej na klucz szuflady. Rodzice boją się pokazywać orzeczenie w szkole lub przedszkolu, bo sądzą, że placówka zacznie im robić problemy. Prawda jest taka, że w Polsce funkcjonują duże dopłaty dla szkół i przedszkoli, w których uczą się dzieci z zaburzeniami neurorozwojowymi. To kilka tysięcy złotych miesięcznie na nauczyciela wspomagającego i zajęcia rozwijające. Są to duże pieniądze, za które można zorganizować dziecku odpowiednią pomoc i wsparcie. Orzeczenie otwiera też drogę do zajęć terapeutycznych. W ramach Wczesnego Wspomagania Rozwoju (WWR), dziecko może skorzystać z pomocy np. psychologa, logopedy, fizjoterapeuty czy pedagoga. Zajęcia są dostosowywane do indywidualnych potrzeb i mogą mieć charakter indywidualny albo grupowy.
Orzeczenie pozwala na ubieganie się o dofinansowanie turnusów rehabilitacyjnych i uczestnictwo w zajęciach organizowanych przez instytucje prywatne. Bez orzeczenia ciężar finansowania wszystkich zajęć spada na rodziców, a trzeba podkreślić, że takie koszty są bardzo wysokie.
Obok tych formalnych i finansowych korzyści, są także te społeczne. Dziecko z orzeczeniem w klasie przestaje być awanturnikiem, dziwakiem, pośmiewiskiem i nieukiem. Jego odmienność zostaje bardzo często zaakceptowana, ponieważ inni mają świadomość, że wynika z zaburzeń neurorozwojowych, a nie ze złego wychowania. Ludzie boją się, a przez to reagują agresją na rzeczy, których nie znają i nie rozumieją. Diagnoza pozwala poznać, oswoić i zrozumieć ludzką odmienność. I nawet jeśli upłynie trochę czasu, to jednak doprowadzi do lepszych relacji naszego dziecka w środowisku szkolnym. Ma to ogromny wpływ na budowanie poczucia własnej wartości i dobrej samooceny.
No i wreszcie trzeba wspomnieć o nas samych — rodzicach. Orzeczenie, choć początkowo bywa druzgocącą, to jednak stanowi pewnego rodzaju światełko w tunelu. Pozwala zrozumieć i lepiej poznać swoje dziecko. Wielu rodziców mówi o uldze i pozbyciu się wielkiego ciężaru, jaki towarzyszył im przez miesiące, a nawet lata. Diagnoza daje komfort psychiczny, że nie błądzimy we mgle, że zachowanie naszego dziecka z czegoś wynika, że potrafimy je wytłumaczyć. Myślę, że najgorsza jest właśnie ta niewiedza, skąd biorą się dziwne reakcje dziecka, dlaczego nad nimi nie potrafi panować i z nimi skończyć.
Dużo łatwiej jest też wyjaśnić innym, np. rodzinie i znajomym, dlaczego nasz syna co chwilę wpada w złość z błahego powodu, dlaczego źle czuje się na przyjęciu urodzinowym z mnóstwem innych osób i po co, po raz kolejny jedziemy na wakacje w to samo odludne miejsce, a nie jak inni do dużego hotelu nad morzem? To są z pozoru mało istotne i bardzo błahe problemy, ale z czasem potrafią dołożyć kolejną cegiełkę do naszej puli zmartwień.
Ważne jest także to, aby samo dziecko miało świadomość własnych zaburzeń i wiedziało o sobie jak najwięcej. Pamiętajmy, że dzieci rosną i dojrzewają, dlatego im wcześniej nauczą się radzić sobie z własnymi niedoskonałościami i mieć świadomość ich pochodzenia, tym łatwiej będzie im nawiązywać bliskie kontakty, mieć przyjaciół, sympatię.
Nie ma nic gorszego niż kroczenie przez życie w totalnym niezrozumieniu samego siebie. O tym, jak ważne jest wczesne rozpoznanie dobrze wiedzą dorośli, którym brak diagnozy bardzo utrudniał lub wręcz uniemożliwiał beztroskie dzieciństwo, nawiązywanie relacji z rówieśnikami, założenie rodziny czy znalezienie pracy. Wiele osób, które zdecydowały się na przeprowadzenie późnych badań i poznanie przyczyny własnych zachowań, mówi o wielkiej uldze, ale też o zmarnowanym dzieciństwie i niezwykle trudnym okresie dojrzewania.
Przez ostatnie kilkanaście lat, proces rozpoznawania zaburzeń neurorozwojowych przeszedł ogromną przemianę. Mamy coraz lepszą wiedzę i nowoczesne metody diagnozowania. Dzięki wielkiej pracy organizacji, zajmujących się zaburzeniami, rośnie także świadomość społeczna i zrozumienie. I to jest wspaniała wiadomość, ponieważ wciąż jeszcze w społeczeństwie panuje stygmatyzacja i strach przed diagnozą.
Myślami wracam do 7-letniego Marcinka z przyjęcia urodzinowego, któremu rodzice odebrali szanse na lepszą przyszłość. Jak będzie wyglądało jego życie? Czy poradzi sobie w szkole, znajdzie przyjaciół i będzie dorastał w poczuciu własnej wartości?
Każdy zasługuje na równy start w życiu.