Co by się stało, gdyby nagle w ramach reformy edukacji szkolnej, powstał projekt, aby dzieci z ławek posłać w las?
Ilu rodziców przyklasnęłaby z aprobatą na ten pomysł i bez zająknięcia wysłała swoje pociechy na spotkanie z dziką naturą? Można przypuszczać, że bardzo niewielu, bo z naturą generalnie mamy wielki problem. Ten problem jest bardzo osobisty i dotyczy naszego wewnętrznego stosunku do niej.
Natura? Tak, ale tylko na obrazku
Amerykański pisarz, Richard Louv w swojej książce "Ostatnie dziecko lasu", mówi, że współczesne pokolenie cierpi na pewnego rodzaju ułomność, spowodowaną brakiem kontaktu z naturą. Syndrom Deficytu Natury, o którym pisze, dotyczy nie tylko dzieci, ale także dorosłych. Choroba jest dziedziczna, bo rodzice nieświadomie przekazują ją swoim pociechom. Takie są koszty rewolucji technologicznej i taką cenę płacimy za szalony postęp.
O tym, że jesteśmy częścią natury, że obok nas współistnieją także inne gatunki, już dawno nie pamiętamy. Doskonale wiemy za to, kiedy wychodzi najnowszy model iPhone'a, który koniecznie musimy kupić.
Natura interesuje nas najczęściej przy okazji egzotycznej wycieczki za granicę. Lubimy podziwiać piękne krajobrazy, ale najlepiej na swoim wielkim telewizorze. Broń boże nie w realu. No bo z naturą to najlepiej na bezpieczną odległość. Przecież jest dzika i pełna zagrożeń.
Las jak amazońska dżungla
Richard Louv mówi o tym, że nasz deficyt natury powoduje liczne problemy natury psychicznej, w tym zaburzenie rozumowania zdroworozsądkowego. Wpadliśmy w pułapkę, którą zastawiły na nas media i w obawie przed wszechobecnymi zagrożeniami, boimy się wyjść z domów.
Nie trudno się z tym nie zgodzić. Oglądając programy informacyjne i reklamy, mamy poczucie ciągłych niebezpieczeństw i tragedii, które mogą nas spotkać, jeśli zaczniemy działać spontanicznie, bez solidnego przygotowania.
Dziś nie możemy wyjść z domu bez nałożenia na twarz ochronnego kremu, bez podania dziecku preparatu wzmacniającego odporność. Nie wolno nam pójść na spacer bez zestawu plastrów, spreju na rany i maści na ukąszenia owadów. Do lasu strach wejść w obawie przed kleszczowym zapaleniem mózgu i ukąszeniem żmii. Można też zarazić się jakimś pasożytem albo bakterią, dlatego koniecznie trzeba ze sobą zabrać płyn do dezynfekcji rąk i chusteczki antybakteryjne. Środki na biegunkę też mogą się przydać.
Do wypasionego plecaka wkładamy wodę w nowoczesnej butelce z filtrem węglowym, liofilizowaną żywność, wodoodporne peleryny, parasol, koc piknikowy, gaz pieprzowy, powerbank, a najlepiej dwa. No i tak wyposażeni ruszamy z domów na spotkanie z dziką i niebezpieczną naturą. Oczywiście, pod warunkiem, że pokonamy swój strach.
Wycieczka do lasu jak obóz przetrwania dla komandosów
Co dzieci będą robiły w lesie? Kto zadba o ich bezpieczeństwo? Co jeśli złapią kleszcze, albo spotkają żmiję? Gdzie będą myły ręce, robiły siku, a co jeśli ktoś spadnie z drzewa i złamie nogę? Co z komarami? Trującymi grzybami też mogą się zatruć, albo złapać jakąś bakterię z ziemi, kto wtedy za to odpowie? Czy las będzie bezpieczny? Jeśli spadnie na nich gałąź, albo się skaleczą i złapią tężca? Mogą się też zgubić. Ilu wykwalifikowanych opiekunów będzie strzegła ich bezpieczeństwa?
To najczęstsze pytania, jakie zadają cierpiący na deficyt natury rodzice, których dzieci mają pojechać na wycieczkę szkolną do lasu. Przerabiałam to w przedszkolu syna, którego pani wpadła na pomysł zabrania dzieci dla lasu, urządzenia pikniku i zabawy na łonie natury.
Lawina pytań i wątpliwości były tak wielkie, że pomysł szybko upadł. Dzieci zamiast do lasu pojechały do parku rozrywki. Tu o bezpieczeństwo nikt już nie pytał i nikt wyjazdu nie kwestionował.
Nie masz co robić? Zagraj na komputerze
Zamiast do lasu, dzieci jadą do lunaparku. Zamiast na rodzinny spacer, zasiadają przed telewizorem. Rezygnują z zabawy na podwórku na rzecz gry na komputerze. Nie budują z rówieśnikami szałasu, nie grają w piłkę, tylko patrzą milcząco w ekran telefonu.
I ok, to nam pasuje, bo mamy te dzieci pod ręką, bo siedzą w swoich pokojach. Nie brudzą się, nie biegają bóg wie gdzie i z kim. W domu jest spokój, cisza, warunki idealne. Wszystko jest pod rodzicielską kontrolą, a przynajmniej tak nam się wydaje.
Czasem spotykamy ludzi, którzy żyją inaczej, rzucili miejskie życie i przeprowadzili się na totalne zadupie, chodzą po lesie, pozwalają dzieciom taplać się w błocie i wspinać na drzewa. Patrzymy na nich z niedowierzaniem, traktujemy z przymrużeniem oka, wytykamy nieodpowiedzialność i lekkomyślność. Niekiedy pełni podziwu gratulujemy im odwagi i z sentymentem wspominamy własne dzieciństwo.
Tyle. Potem wracamy do domów, znudzonym dzieciom włączamy nowy film na Netfliksie i rozsiadamy się wygodnie z telefonem w dłoni, sprawdzając co nowego w socialmedia.
Czasy się zmieniły — mruczymy sobie pod nosem na usprawiedliwienie. — Dziś przecież nikt natury nie potrzebuje do szczęśliwego życia. Prawda?