Podczas urlopu na Podlasiu zawitaliśmy do Augustowa, chcąc zarezerwować rejs po jeziorach i dolinie Rospudy. Wcześniej czytaliśmy o drewnianym statku Jaćwież — prawdziwej perełce, który pływa po okolicznych wodach. Swoim klimatem i stylistyką nawiązywał do dawnych czasów, kiedy to tereny te zamieszkiwali Wikingowie Suwalszczyzny — Jaćwingowie.
Jakież było nasz zdziwienie, gdy na miejscu okazało się, że rejs niezwykłym statkiem jest możliwy tylko w weekendy, ponieważ obecnie największym zainteresowaniem turystów cieszą się nowoczesne katamarany.
Nie było wyjścia. Na Jaćwież wsiedliśmy dopiero w sobotę rano z zaledwie dwiema innymi osobami. Ale co to była za podróż! Chciałoby się powiedzieć, że prawdziwa podróż w czasie. Statek wspaniale wykończony z dbałością o każdy detal, a do tego niezwykła obsługa dzieląca się bogatą wiedzą historyczno-przyrodniczą. Pomyślano też o najmłodszych, dając im możliwość przymierzenia strojów walecznych Jaćwingów.
Żal było wysiadać.
Gdy rejs dobiegł końca wywiązała się z załogą szczera rozmowa. Usłyszeliśmy, że z roku na rok spada zainteresowanie klimatycznym statkiem, że turystów nie interesuje historia walecznego plemienia, że nie chcą słuchać o tutejszych jeziorach i rzekach. Dopytują jedynie o możliwość opalania się i wypicia zimnego piwa podczas rejsu. Wybierają nowoczesne katamarany, na których zrobią i jedno i drugie. Nie przemawia do nich oryginalny i jedyny w swoim rodzaju statek, nie przekonują niezwykłe stroje, a więc cała wyjątkowa oprawa Jaćwieża.
Tłumnie natomiast wsiadają na nowoczesne katamarany, im większy, tym bardziej pożądany.
Staliśmy przez chwilę w porcie obserwując ludzi, często całe rodziny ładujące się na statki. Czasem tylko jakiś uważny maluch wskazał palcem na Jaćwież, ale szarpnięty mocniej za rękę został bez dyskusji wepchnięty na pokład nowoczesności.
Po chwili tłumy turystów wypływały w rejsy wielkimi katamaranami. Na górnych pokładach usadawiały się roznegliżowane kobiety, łapiąc promienie słońca. Mężczyźni w tym czasie stali w kolejce do baru. Żyć nie umierać!
I na co komu jakaś historia o Wikingach, po co dzieciom głowę dawnymi czasami zaprzątać? Na co te wszystkie opowieści i kto by tam chciał słuchać o jakiejś Rospudzie, przyrodzie i jeziorach? Woda jak woda, wszędzie taka sama, a selfi na pokładzie katamaranu — bezcenne.
Doświadczenia tamtego dnia dały mi wiele do myślenia.
O masowej turystyce mówi się od dawna, wskazując jak bardzo zmienia świat i jak wpływa na życie innych. Coraz częściej wskazuje się na nowy typ podróżnych — skupiony na własnych wygodach, nie wychodzący poza teren hotelu lub pragnący zaliczyć jak najwięcej, odfajkować atrakcję i ruszyć na podbój kolejnej.
To wszystko jednak bez wysiłku i rozumienia otaczającego świata. A skoro brakuje świadomości, po co to robię i jak oddziałuję na innych, to czy można mówić, że podróże nadal nas kształcą?
Czym w ogóle jest podróżowanie?
Poznawaniem nieznanego świata, duchową wyprawą w głąb siebie, nauką i odpoczynkiem. Przynajmniej tak podróżowanie dawniej opisywali poeci, humaniści i taki był jej cel.
Doświadczenia zdobyte podczas wyprawy, miały nas zmieniać wewnętrznie, uduchawiać, poszerzać światopogląd i ubogacać jako jednostkę. Podróżnicy stawali się lepszymi ludźmi, otwartymi na świat, inne kultury i tradycje. Byli spragnieni wiedzy o świecie i pragnęli dzielić się zdobytymi doświadczeniami z innymi.
Dawniej podróżnik był śmiałkiem, odkrywcą, kimś wyjątkowym.
A kim jest dzisiaj?
Cel podróżowania pozostał ten sam — podróżujemy, aby poznać nieznane. Tyle tylko, że pokonując czasem tysiące kilometrów, odkrywamy to, co odkryte. Wystarczają nam proste, żeby nie powiedzieć wyświechtane atrakcje, liczy się wygoda i umysłowe lenistwo. Nie chcemy się męczyć szukając tego co prawdziwe i autentyczne. Nie interesują nas ludzie, ich kultura i historia.
Większość z nas podróżuje nie wiedząc dokąd. Wybiera wycieczki na podstawie kolorowych fotografii z biur podróży, a swoje wymagania ogranicza jedynie do idealnej pogody, hotelowego basenu ze zjeżdżalnią dla dzieci i posiłków all inclusive. Nieco bardziej ambitni wykupią jeszcze jedną z wycieczek do najpopularniejszej w okolicy atrakcji. To wszystko.
Tygodniowy urlop można uznać za udany. Selfi na Insta wrzucone, lajków przybywa.
Szczęściarze w ciągu roku zaliczą kilka takich wyjazdów. Pokonają nawet kilkanaście tysięcy kilometrów, aby odwiedzić te same miejsca, zrobić podobne zdjęcia, zjeść to samo ciastko i napić się kawy w tej samej, co inni kawiarni.
Odkrywamy odkryte przez innych, sfotografowane tysiące razy plaże, góry i budynki. Dokumentujemy udokumentowane, zaliczamy kolejne atrakcje, aby utrzymać swój społeczny status. Musimy być tam, gdzie byli inni.
Nie trudno nie odnieść wrażenia, że współczesne podróże niewiele uczą, że już dawno przestały być jakimś duchowym przeżyciem, doskonaleniem. Coraz częściej podróżujemy przemieszczając się z miejsca na miejsce jak bezrozumny twór, sterowany przez social media. Nie interesuje nas, co mają do opowiedzenia prawdziwi przewodnicy, ale influencerzy i celebryci. Śledzimy ich relacje, oglądamy zdjęcia i podążamy ich śladem, chcąc być na czasie, podziwiani przez innych.
Ktoś powie, że czasy się zmieniły, że dawniej dużo łatwiej było zostać odkrywcą, że dziś ludzie są wszędzie.
To prawda, że w czasach gdy internet dopiero raczkował, podróżowanie wymagało specjalnego przygotowania, zdobycia wiedzy o miejscu, do którego chciało się pojechać. Dziś robią to za nas biura podróży, internet. My nie mamy potrzeby, nie czujemy i właściwie nie chcemy się wysilać. Jedziemy w obce miejsca przemierzając te same szlaki i robiąc dokładnie to, co robili przed nami inni. Nierzadko dajemy się nabrać na czystą egzotykę i prawdziwą lokalną kulturę. Na miejscu zastajemy jedynie sprytnie wyreżyserowaną rzeczywistość. Przyjmujemy ją z otwartymi ramionami, bo tak naprawdę nie interesuje nas odkrywanie nieodkrytego. Zadowalamy się łatwo dostępną masówką.
Ten sposób podróżowania niczego nas nie uczy. Przypomina raczej rzut bumerangiem — lecimy w nieznane, aby swą podróż zakończyć dokładnie tam, gdzie ją zaczęliśmy.
Nie ma przesady w stwierdzeniu, że coraz częściej podróże nie zmieniają nas, tylko miejsca, które masowo odwiedzamy. My pozostajemy tacy sami albo wręcz stajemy się coraz bardziej ubożsi.
Nie mogę nie odnieść wrażenia, że współczesne podróżowanie stało się tak banalnie proste i łatwo dostępne, że doprowadziło w pewien sposób do mentalnej zapaści i egoizmu.
Podróżujemy aby zapełnić jakąś pustkę, wzbudzić zazdrość znajomych i rodziny, żeby pokazać innym, jak bardzo nas stać. Błędnie zakładamy, że każdy z takich wyjazdów automatycznie nas czegoś nauczy, że wrócimy lepsi, wypoczęci duchowo i fizycznie.
Tymczasem największą wartość mają te podróże, do których włożyliśmy wiele pracy. Paradoksalnie, żeby naprawdę mentalnie odpocząć, trzeba się zmęczyć fizycznie. Ale nie chodzi tu o bezrozumną gonitwę za atrakcjami, zaliczenie wszystkich alpejskich szczytów czy greckich wysp. W świecie nieustannego pośpiechu, prawdziwą sztuką jest się zatrzymać i zastanowić dokąd chcę iść, a przede wszystkim dlaczego to robię? Ważne by pytać siebie — co mi to da?
Nie ważne czy Malediwy, Wenecja lub Zakopane — nieustannie stawiać to samo pytanie — po co tam jadę?
Świadomość na co patrzymy i rozumienie otaczającego nas świata są niezbędne i jak nigdy wcześniej potrzebne podróżnikom.
Zatrzymać się, popatrzeć i odkryć prawdziwe piękno tam, gdzie go nikt nie dostrzega — tego życzę wszystkim i to nie tylko podczas wakacyjnych wojaży, ale na co dzień, choćby podczas zwykłego spaceru. Podróżą przecież może być wszystko, trzeba tylko wiedzieć na co się patrzy.