
Po prawie 2,5 tygodnia podróżowania z dziećmi po Bałkanach wróciliśmy do domu.
Na liczniku imponująca liczba — 4,5 tysięcy kilometrów. Odwiedziliśmy Chorwację, Czarnogórę oraz Bośnię i Hercegowinę. To był wspaniały czas, ale też bardzo wyczerpujący rodzicielsko.
Podróżowanie z dwójką małych dzieci, u których do kłótni i sporów dochodzi co kilka minut, nie należy do najłatwiejszych. A jeśli dołożyć do tego wysokie, bo sięgające prawie 40 stopni temperatury, to nie trudno zgadnąć jakie nastroje pojawiały się wśród członków rodziny. Nie było lekko.
Wśród euforii i podekscytowania rosło nerwowe napięcie, które ciężko było ostudzić.
Co jakiś czas dochodziło do wybuchów złości.
Przebodźcowanie nową rzeczywistością — ludźmi, hałasem, podróżą i temperaturą, skutkowało emocjonalnym rozbiciem mojego syna. Wpadał w złość, a później rozpacz z powodu źle ułożonego na plaży ręcznika, zbyt słonej wody, niewłaściwego stolika w restauracji, braku autostrad prowadzących do każdego celu naszej podróży i wielu innych rzeczy, o których nawet nie zdołaliśmy pomyśleć. On myślał i to jak na aspergerowca przystało — bardzo intensywnie. Ta intensywność problemów wyprowadzała go z równowagi.
Młodszy syn obserwował te zajścia z wyraźnym poirytowaniem, dając co pewien czas upust swoim nagromadzonym emocjom. Innym razem pozwalał się ponieść dziecięcej energii i nieskrępowaniu, i kąpiąc się w morzu wrzeszczał jak poparzony.
Bywały wieczory, kiedy leżąc w łóżku czułam się totalnie wypluta i wyczerpana psychicznie. Co z tymi wakacjami nie tak? Co ze mną nie tak, że nie potrafię wypocząć? — myślałam.
Zasypiałam z chęcią szybkiego powrotu do domu, żeby rankiem obudzić się w bojowym nastroju, gotowa stawić czoła kolejnym wyzwaniom — wyzwaniom jakie stawia rodzicielstwo.
Dwa i pół tygodnia wspólnego podróżowania w nieznane, przemieszczania się z miejsca na miejsce, planowania, pakowania i rozpakowywania, funkcjonowania w sięgających 40 stopni temperaturach, częstych konfliktach, napięciach i skrajnych emocjach, uświadomiło mi, jak bardzo jesteśmy od siebie zależni i jak nasze nastroje, humory i wszelkie stany psychiczne, oddziaływują na siebie i warunkują nasze samopoczucie.
Wakacje to bez wątpienia wyjątkowy czas. Radosny, swobodny, ale też męczący, pełen oczekiwań, napięć i pewnego rodzaju presji. Czekamy na ten urlop, często cały rok, liczymy na najlepsze, na dobrą pogodę, idealny humor i świetne samopoczucie całej rodziny. Rzeczywistość okazuje się jednak zupełnie inna. Świadomość, że coś zaczyna się sypać, że ten nasz idealny plan bierze w łeb, bywa mocno frustrująca.
W akcie desperacji zaczynamy przywoływać do porządku całą rodzinę, musztrować dzieci i resztkami sił podbudowywać ich topniejący entuzjazm.
Bezskutecznie.
Z każdym dniem napięcie rośnie, jest coraz gorzej. Wreszcie coś w nas pęka, puszczają nerwy, pojawiają się wzajemne oskarżenia.
Przyznam, że kiedy czytam te wszystkie mądre artykuły o cudownych wakacjach z dziećmi, z których każdy wraca radosny i wypoczęty jak nigdy, to chce mi się śmiać. Uśmiecham się na dobre rady o zabraniu na wyjazd babci, koleżanki czy niani, aby ta zajęła się dziećmi, dając odetchnąć biednym rodzicom. Bawią mnie teksty o delegowaniu odpowiedzialności, o tym, że mąż daje codziennie żonie wychodne na kilka godzin, aby ta mogła w samotności odzyskać równowagę psychiczną.
Cóż, nie zawsze jest to możliwe i przyznam, że nie wyobrażam sobie siebie na takim wychodnym, spacerującą w samotności po obcym mieście albo leżącą na ręczniku pół kilometra dalej od męża z dziećmi.
Znam rodziny, które zanim wybiorą się na rodzinny urlop, uzbrajają dzieciaki w najnowsze tablety lub telefony. Gry i bajki są nieodzownym elementem wspólnego wypoczynku.
Inaczej się nie da, a przecież każdy chce wypocząć — mówią.
Nasze wspólne wakacje nie należały do najłatwiejszych. Pokazały jak wiele jako rodzice musimy jeszcze przewartościować. Przede wszystkim zmienić swój sposób postrzegania wspólnych wakacji w ogóle, bo często nasze własne oczekiwania, nie pokrywają się z potrzebami naszych dzieci. A kiedy żadna ze stron nie chce zrezygnować ze swoich dążeń, to siłą rzeczy pojawiają się konflikty.
Urlop urlopowi nie równy. Na jego przebieg wpływ ma nie tylko miejsce, ale i sposób podróżowania, czas, ludzie, otoczenie, pogoda. Im dłuższy i spontanicznie planowany, tym bardziej zaskakujący, niepewny i nerwowy dla wszystkich. Ale z drugiej strony chyba takie właśnie jest to wspólne podróżowanie z dziećmi — pełne skrajnych uczuć, od euforii do rozpaczy. I największym wyzwaniem jest nie pokonanie kilku tysięcy kilometrów, zdobycie najwyższego szczytu Durmitoru czy zrobienie najbardziej wyjątkowego selfi ever, ale własny spokój wewnętrzny.
O ten spokój chodzić powinno najbardziej, o pokorę i akceptację trudnej rzeczywistości.
Tak, długie podróżowanie z dziećmi jest trudne. I nie ważne co piszą mądre głowy i jakich rad udzielają wybitni eksperci. Nie da się wszystkiego przewidzieć, zaplanować i zabezpieczyć. Wspólne podróżowanie to nieustanne docieranie się nawzajem, poznawanie i szybkie reagowanie na zmieniającą się rzeczywistość.
Jako rodzic pracujesz na podwójnym etacie, 24 godziny na dobę. I faktycznie, może prościej byłoby dać ten cholerny telefon, uciąć w ten sposób kłótnie, marudzenie, płacz. Tylko czy o to chodzi w życiu? Żeby w wychowaniu iść na łatwiznę? Pokazywać dziecku, że z trudnej sytuacji można wyjść włączając bajkę lub grę? Że nie warto ze sobą rozmawiać i szukać rozwiązań?
Skoro decydujemy się na wspólne podróżowanie, to musimy nauczyć się ze sobą przebywać. Tablet i telefon nam w tym nie pomogą. Nie dodadzą nam cierpliwości i spokoju, nie nauczą nasze dzieci rozwiązywania konfliktów, kreatywności i samodzielności. Jeśli chcemy wychować wdzięcznych towarzyszy podróży, to musimy dać siebie — swój czas, uwagę, zaangażowanie. Pokazać coś więcej poza ekranem telefonu.
Przez 2,5 tygodnia podróżowaliśmy bez gier i bajek. To był wymagający czas, ale też bardzo wartościowy pod względem samoświadomości. Nauczyliśmy się wiele o sobie, wyciągnęliśmy wnioski i wiemy co zrobić, aby w podróży funkcjonować lepiej jako rodzina. To nie byłoby jednak możliwe bez tych wszystkich trudności i konfliktów, których doświadczyliśmy. One wszystkie były nam potrzebne.
Naiwnością jest sądzić, że wspólne wakacje będą idealne, że nagle dzieci przestaną się między sobą kłócić, bić i narzekać, a my w cudowny sposób pozbędziemy się złości i frustracji. Efekt jest często zupełnie odwrotny, a przebywanie ze sobą 24 godziny na dobę uświadamia nam, jak mało się znamy.
Mimo wszystko warto podejmować takie wyzwania. Nie raz, nie dwa, ale wielokrotnie, bo nic tak nie zbliża, nie uczy i nie buduje wzajemnych relacji jak wspólne podróże, choćby nawet były wyjątkowo wyczerpujące.