
Zaprosiłam koleżankę na spotkanie leśnych rodzin, do lasu. Zrobiłam to po tym, jak szczerze przyznała, że jej dzieci całe dnie spędzają na komputerze. Gdyby nie szkoła, to właściwie nie ruszałyby się w ogóle z domu. Monitor przysłania im cały świat, a ona nie ma pomysłu, co z tym wszystkim zrobić.
No więc rozumiejąc powagę sytuacji, mówię o tym lesie, że są rówieśnicy, że jest ciekawie, że dzieci nie chcą wracać do domu. Tłumaczę, że można przyjść, napić się kawy, pogadać z ludźmi, no i zrobić coś fajnego z dziećmi, pokazać im inną rzeczywistość.
Brzmi interesująco, więc umawiamy się na niedzielę. Będzie super.
Na spotkanie przychodzimy lekko spóźnieni. Mimo pochmurnej i dość chłodnej aury, przybyło całkiem sporo rodzin. Chłopcy od razu dostrzegają znajome twarze i pędzą na złamanie karku w stronę grupy dzieci. Rozlegają się wesoły krzyki. My witamy się serdecznie ze wszystkimi i podchodzimy do palącego się ogniska. Zaczynają się rozmowy, opowieści o tym, co komu przytrafiło się w życiu. W ruch idą kubki z gorącą kawą.
Co chwilę zerkam na drogę z nadzieją, że zobaczę zaproszoną koleżankę z rodziną. Po kilkunastu minutach rezygnują z wypatrywania i ruszam pomóc synom w budowie szałasu. Dzieciaki biegają beztrosko, wspinają się na drzewa, huśtają na linie i wygrzebują patykami liście z niewielkiego bajorka. Od czasu do czasu przybiegają porwać kawałek ciasta, albo pieczonego na ognisku chleba i wracają pośpiesznie do dalszej zabawy.
Wreszcie dostrzegam znajomą twarz. Zaproszona koleżanka, wraz z synami i mężem pojawia się przy ognisku. Witam ich serdecznie i przedstawiam reszcie. Ktoś proponuje kawę, ktoś inny pyta o wiek chłopców. 7 i 9 latek patrzą niepewnie na inne dzieci, po czym nieśmiało ruszają na eksplorowanie terenu.
Po dwóch kwadransach rozkręcają się na dobre. Obserwuję jak biegają z rówieśnikami, jak huśtają się na linie. Starszy wspiął się na drzewo i z góry macha ręką do rodziców. Wyraźnie dopomina się ich uwagi. Bezskutecznie.
Nic dziwnego, bo oboje siedzą przy ognisku zajęci patrzeniem w telefony. Po chwili 7-latek podbiega do mamy i szepcze jej coś do ucha. Ta wyraźnie poirytowana odgania syna słowami, żeby szedł się bawić, bo za chwilę będą wracali do domu.
I faktycznie, nie mija godzina, kiedy żegnają się ze wszystkimi i z telefonami w dłoniach machają na do widzenia.
Było super — mówi mi kilka dni później. — Chłopcy świetnie się bawili.
Obserwuję otaczający mnie świat i ludzi, którzy żyją z telefonem w ręku. Są wciąż online, bez przerwy do kogoś piszą, dzwonią, oglądają relacje innych, szukają najlepszych okazji do zakupów i śledzą życie celebrytów. Trwają pod jakąś niezrozumiałą presją, przymusem ciągłego bycia na fali, w temacie i w komitywie ze światem social media czy konsumpcji. Muszą bezustannie kogoś śledzić, z kimś czatować, tweetować i kupować. Bez tego ani rusz.
Tak mija im życie i tak mija życie ich dzieci, które przecież widzą i uczą się od dorosłych. Czy rodzic ze smartfonem w ręku może wymagać od swojego syna i córki, aby byli rozsądni, mądrzy i skupieni na tym, co w życiu ważne?
Bo co dzisiaj jest ważne? Kolejne polubienie na fb, udane selfie, okazyjne zakup?
Obserwuję otaczającą mnie rzeczywistość i dochodzą do wniosku, że zatraciliśmy poczucie własnej wartości, że potrzebujemy ciągłych lajków, pochlebnych komentarzy i klepania po ramieniu. Bez tego czujemy się nikim, jesteśmy nudni i bezwartościowi. Biegamy więc z tym telefonem w ręku, wciąż coś śledzimy, czytamy, sprawdzamy, aby wieczorem z przerażeniem odkryć, że ominęła nas jakaś relacja na insta.
Damn! Jutro muszę być bardziej ostrożny!
Bądźmy ostrożni, bo omija nas prawdziwe życie. To co robimy, obserwuje nie tylko imponująca kolekcja znajomych na fb, ale przede wszystkim nasze własne dzieci.
Wymagajmy od siebie, zanim zaczniemy wymagać i krytykować innych.