Od kilku dni chodzę podminowana. Z równowagi wyprowadza mnie prawie wszystko — dzieci, mąż, psy. Tak już mam, że jak coś mi zajdzie za skórę, to ciężko mi normalnie funkcjonować, rozdzielając życie rodzinne od innych problemów.
No więc jestem zła i nabuzowana na cały świat, więc ostrzegam — w tym tekście nie będzie cukierkowej rzeczywistości. Nie będę poprawna politycznie, grzeczna i ostrożna w słowach. Piszę, jak jest i co czuję, a czuję złość na tych, co mają wywalone na wszystko!
Wszystko zaczęło się od spaceru z psami. Mam kilka ulubionych miejsc, po których lubię chodzić. Są to wiejskie zagajniki, polne drogi i pobliski las. Niby nic specjalnego, ale jest cicho, zielono i dość dziewiczo. Lasem można dojść do ładnego strumienia, a przechodząc na drugą stronę, natrafić na stary staw. W lecie miejsce to tętni swoim naturalnym życiem. Jest pięknie.
Kilka dni temu ktoś postanowił to zmienić, wyrzucając stertę śmieci.
Krew się we mnie gotuje, a mój mózg nie ogarnia tego (pisząc dobitnie) narodowego burdelu. Tak, to nasz wspólny burdel, bo jako naród uwielbiamy robić sobie koło pióra i mamy na wszystko totalnie wywalone! Nie mogę pisać inaczej, bo nóż się w kieszeni otwiera, a obraźliwe słowa same cisną się na usta. Jesteśmy narodem brudasów i półgłówków. Nie liczymy się z nikim i niczym, mamy gdzieś zakazy, a resztki przyzwoitości już dawno wyzionęły w nas ducha. Chodzimy bez ładu i składu po tym świecie i niszczymy wszystko w koło.
Od kilku lat obserwuję tę narodową ciemnotę, która przyjmuje różnorakie formy przekazu. Są dzikie wysypiska, które po uprzątnięciu natychmiast wracają na dawne miejsca, ścieki nagminnie odprowadzane do strumieni albo ohydne, stare i podarte szmaty reklamowe, którymi tak uwielbiamy oklejać płoty, elewacje budynków i wieszać je nad głowami. Im więcej, tym lepiej, bo przecież inaczej się nie da. Brud, smród i tandeta królują wśród nas.
Czy naprawdę nikt tego nie dostrzega i nikomu to nie przeszkadza?
Czego potrzeba, żeby obudzić w tym zadżumionym narodzie odpowiedzialność za własne otoczenie?! Czy tylko kar i skutecznego prawa?
Tylko proszę, bez tekstów, że tak jest wszędzie na świecie, że taka znieczulica to nie tylko polska przypadłość narodowa. Ktoś napisze, że gdzieś był i widział, że jest podobnie. Ja też byłam i widziała, że tak nie jest i że ludzie rozumieją więcej, żyją czyściej i odpowiedzialniej. Przecież u nas też tak może być... a jednak nie jest.
Od kilku lat zbieram śmieci, a tych wciąż przybywa. W mojej gminie takie dzikie wysypiska powstają jak grzyby po deszczu. Do lasów, rzek czy na pola trafia dosłownie wszystko. Szczególnie lubiane są pobocza dróg. Ludzie stoją na przystanku w otoczeniu puszek, butelek i innych odpadów. Nikomu to nie przeszkadza i nikt schylać się nie będzie, aby takie rzeczy uprzątnąć. Na wsiach nie ma na ulicach koszy, a takie śmieci trzeba zanieść do domu. To już problem. Zresztą, po co, przecież to nie moje. Nie moje, ale to nasz wspólny kraj i wspólny burdel. Chciałbyś mieć taki we własnym domu? Ja nie, więc sprzątam. I krew mnie zalewa, kiedy odkrywam, jak lubimy niszczyć swoje otoczenie i jaką mamy przy tym fantazję.
Skąd więc bierze się nasze narodowe niechlujstwo, bylejakość i obojętność? I jakie są szanse na to, że pokolenie naszych dzieci przestanie mieć wywalone na wszystko?