
Dlaczego dzieci mają najwięcej do powiedzenia i zadają najbardziej skomplikowane pytania w najmniej stosownym momencie? Jak to się dzieje, że koniecznie potrzebują twojej pomocy, kiedy jesteś zwyczajnie niedysponowana? Naprawdę, nie wiem, skąd u nich to perfekcyjne wyczucie najgorszego czasu i niedająca się niczym odeprzeć wola dostania tego, co akurat chcą?
Wstałam z bólem gardła. To jedno z najmniej przyjemnych doznań, bo uniemożliwia ci nie tylko mówienie, ale przede wszystkim jedzenie i picie. Ból był irytujący i dość oporny na standardowe leczenie w postaci tabletek do ssania i spreju na gardło.
Tak to już jest przy dzieciach, że razem z tymi wszystkimi pięknymi chwilami, jakie towarzyszą rodzicielstwu, występują także i takie, przez które chce się wyć, i o których każdy rodzić chciałby jak najszybciej zapomnieć.
Kiedy porozmawiać szczerze o tym, co dzieci wnoszą w nasze życie i czym potrafią nas obdarować, to niewielu wspomni o chorobach. I nie mam tu na myśli jedynie infekcji, na jakie rzecz jasna zapadają małe dzieci. Chodzi mi o choróbska, jakie sprzedają nam — bogu ducha winnym rodzicom.
Kilka dni temu wykonałam telefon do koleżanki. Po drugiej stronie usłyszałam zachrypnięty i pozbawiony energii głos, który wyjaśnił, że kolejny raz Wituś jest chory, a wraz z nim cała rodzina.
— Nigdy wcześniej nie chorowaliśmy tak często, jak teraz, odkąd mamy dzieci. To jakiś koszmar! — usłyszałam.
No i faktycznie, jak się nad tym dobrze zastanowić, to jest w tym mnóstwo prawdy. Zaczęłam analizować nasze rodzinne perypetie i dość szybko doszukałam się kilku przykładów, w których nasi chorzy synowie zarazili nas bakcylami, na które odpowiedzieliśmy gorączką, bólem stawów i ogólnym osłabieniem. Były też przypadki dużo bardziej dramatyczne, kiedy to wirus żołądkowy przywleczony z przedszkola, zmusił nas do ciągłego okupowania toalety, a u synów wywołał wymioty i bóle brzucha. Oj pamiętam, że było wtedy wesoło. Kto przeżył podobne horrory, ten wie, jakie uczucia towarzyszą cierpiącym i jak trudno po chorobie wrócić do równowagi.
Dzisiejszy ból gardła to także niechciany prezent od młodszego synusia. Malec wydobrzał, ale teraz ja zbierałam żniwo jego przeziębienia. Kilka dni kichania mi prosto w twarz i kaszlu zrobiło swoje.
No więc zwlekam się z łóżka z tym chorym gardłem, a chłopaki jak na złość pełni energii i zadziorności, walczą ze sobą i domagają się wymierzania przeze mnie sprawiedliwości. Mówię więc cicho i najwyraźniej jak w tym stanie potrafię, że mam chore gardło i rozwiązywać ich konfliktów nie będę.
No i się zaczęło.
Potoczyła się lawina niekończących się pytań.
— Mamo, dlaczego tak śmiesznie mówisz? Nic nie słyszę?
— Mówię, że boli mnie gardło.
— Dlaczego Cię boli? Zjadłaś coś ostrego?
— Nic nie zjadła, zaraziłam się od Alusia.
— Ode mnie?! Dlaczego tak mówisz? Przecież ja już jestem zdrowy? Nie lubisz mnie już?
— Lubię, ale się zaraziłam i nie mogę mówić.
— Jak się zaraziłaś? Skąd wiesz, że ode mnie? Mogłaś zachorować od psa?
— Nie, pies nie zaraża przeziębieniem. Nie ważne, po prostu boli mnie gardło i trudno mi mówić.
— Przecież kiedyś Mika na Ciebie kichnęła. Mogła Cię wtedy zarazić.
— Alusiu, dajmy mamie spokój, może zrobimy jej śniadanie. Mamo, na co masz ochotę, powiedz?
— Nie wiem, chyba na nic.
— Nieee, musisz coś zjeść, przecież sama mówisz, że trzeba jeść, żeby być zdrowym.
— Mama mówi, że trzeba dużo pić, jak się jest chorym, a nie jeść.
— Jeść też trzeba, prawda mamo?
— Właśnie, że pić, bo jak nie będziesz pić, to umrzesz!
— To nie prawda! Trzeba jeść, mamo, no powiedz mu coś!
— Przestańcie, trzeba pić i jeść — syczę przez zęby.
— Ale przecież sama mówiłaś, że najważniejsze, żeby pić dużo. Jak miałem wirusa żołądkowego, to nie jadłem, tylko piłem elektrolity.
— To prawda, dajcie już spokój — mówię z rezygnacją.
— No to jak to jest wreszcie, mamo?!
— Maksiu, dajmy mamie już spokój, bo się na nas zezłości, zobacz, jaką ma minę.
— Mamo, dlaczego masz taką minę?
— Bo boli mnie gardło.
— To musisz coś zjeść i wypić elektrolity.
— Nie musi, przecież elektrolity są na wirusa żołądkowego!
— Ale mama może też mieć wirusa w brzuchu, prawda?
— Przestań! Wcale nie ma go w brzuchy, tylko w gardle!
— A skąd wiesz, przecież on może polecieć do brzucha, jak mama napije się wody!
— Mamo, czy wirus z gardła może polecieć do brzucha?
— Może.
— Może?! To Ty nie możesz niczego jeść, ani pić! Alusiu, nie dawaj mamie nic do picia!
Później było już tylko gorzej, bo pytań o to, którędy wirus wpada, a którędy wypada z organizmu, dlaczego czasem gardło, a czasem brzuch od niego boli, było co niemiara.
Marzyłam tylko o ciszy, która nie nadchodziła.
Bliżej południa straciłam resztki nadziei. Ogarnęłam dom, pranie, zrobiłam obiad, napisałam dwa teksty, na które czekano w agencji. W międzyczasie odpowiedziałam też na tysiące dziecięcych pytań.
Po obiedzie na poprawę humoru pomalowałam sobie paznokcie. Odnalazłam wreszcie ten kupiony kilka miesięcy temu błękitny lakier, którym planowałam pomalować zsiniałego (przez ciągłe skakanie dzieci po moim palcu) paznokcia u stopy. Dałam się ponieść fantazji i lakier nałożyłam także na paznokcie u rąk. Nie robię tego zbyt często, zazwyczaj sięgam po bezbarwny lakier, którego odpryski nie rzucają się w oczy. Należę do kobiet, które nie potrafią mieć pięknych paznokci. Zbyt dużo pracuję rękami i jestem przy tym mało ostrożna, aby utrzymać lakier w nienagannym stanie. Podziwiam kobiety, które potrafią ogarnąć dom, zachowując przy tym idealnie wyglądające paznokcie. Być może nie rozstają się z grubymi, gumowymi rękawicami? Nie wiem, może właśnie tak jest, ale jednego jestem pewna, że żadna z nich nie ma dzieci budujących z Lego.
— Mamo, możesz mi poodczepiać te klocki?— zapytał mój syn, kładąc przede mną wiaderko pełne złączonych elementów.
— O matko! Właśnie pomalowałam paznokcie. Może tata to zrobi?
— Tata powiedział, że nie ma teraz czasu i że Ty to najlepiej zrobisz.
— Zniszczę sobie lakier, może poczekaj na tatę.
— Proszę, muszę je mieć teraz! To dla mnie ważne!
Spróbujcie oddzielić od siebie plastikowe klocki Lego, nie niszcząc przy tym nawet najlepiej wykonanej hybrydy? Nie ma szans. Szans nie miał też mój zwykły niebieski lakier, który z każdym kolejnym klockiem wyglądał coraz bardziej opłakanie. Kiedy skończyłam, po zadbanych paznokciach nie było śladu. Pozostało mi jedynie udać się do łazienki i zmyć lakier z pozostałych palców. Tyle było radości mojej i tyle z poczucia, że ja także mogę wyglądać trochę bardziej luksusowo niż zwykle.
Jestem pewna, że kobiety, które pokazują wspaniale utrzymane dłonie, albo nie mają dzieci, albo nie kupują im klocków Lego. No bo niby jak inaczej?
Dzieci mają idealne wyczucie, aby w najmniej odpowiednim czasie dla ciebie, znaleźć najlepszy czas dla siebie. Nie ważne czy chore gardło uniemożliwia ci tłumaczenie zasad fizyki jądrowej, czy raz do roku pomalowane paznokcie wymagają nagłej interwencji manualnej. Mus to mus, nie ważne, w jakich okolicznościach się znajdujesz. Takie jest matczyne życie.